Rodons family FORUM
Forum rodziny Rodonów.
Obecny czas to Pią 13:16, 17 Maj 2024

[obook] Fielding Helen - Bridget Jones - W pogoni za rozumem
Idź do strony Poprzedni  1, 2
 
Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Rodons family FORUM Strona Główna -> Fielding Helen
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  

Autor Wiadomość
MartorRodon
Administrator
Administrator



Dołączył: 19 Lip 2007
Posty: 191
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: Gdańsk


PostWysłany: Wto 17:38, 28 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
MARSJANIE I WENUSJANKI W KOSZU NA ŚMIECI
14 lipca, poniedziałek
59 kg Jedn. alkoholu 4, papierosy 12 (ograniczenie palenia już nie jest priorytetem), kalorie 3752 (przed dietą), poradniki wyrzucone do kosza na śmieci 47.
8.00.
Mętlik w głowie. To chyba niemożliwe, żeby czytanie poradników, które miały mi pomóc w budowaniu związku, zniszczyło cały ten związek? Czuję się tak, jakby praca całego mojego życia okazała się niewypałem. Ale z poradników nauczyłam się jednego - jak zapomnieć o przeszłości i żyć dalej. Zamierzam wyrzucić: Czego chcą mężczyźni Jak mężczyźni myślą i co czują Dlaczego mężczyźni czują, że chcą tego, co im się wydaje, że chcą Zasady Ignorowanie zasad Nie teraz, kochanie, oglądam mecz Jak szukać i znaleźć miłość, której pragniesz Jak bez szukania znaleźć miłość, której pragniesz Jak znaleźć miłość, której pragniesz, a której nie szukasz Szczęśliwe życie w samotności Jak nie być samotnym Gdyby Budda chodził na randki Gdyby Mahomet chodził na randki Gdyby Jezus chodził na randki z Afrodytą Droga bez dna Bena Okriego (o ile mi wiadomo, nie do końca poradnik, ale i tak już nigdy w życiu nie przeczytam tego cholerstwa). Dobra. Wszystko do kubła plus pozostałe trzydzieści dwie. A zresztą. Boże drogi. Nie mogę się zmusić do wyrzucenia Drogi rzadziej uczęszczanej i Możesz uleczyć swoje życie. Dokąd mam się zwrócić po duchową pomoc w problemach współczesnego świata, jeśli nie do poradników? A może powinnam je oddać do Oxfam? Ale nie. Nie powinnam niszczyć związków innych, zwłaszcza w Trzecim świecie. To byłoby gorsze od postępowania gigantów tytoniowych. Problemy: Dziura w ścianie. Negatywna sytuacja finansowa spowodowana drugą hipoteką zaciągniętą na dziurę w ścianie. Mój facet chodzi z Inną Kobietą. Nie rozmawiam ze swoją najlepszą przyjaciółką, bo jedzie na wakacje z moim facetem i Inną Kobietą. Mój a praca jest denna, ale niezbędna do spłacenia drugiej hipoteki zaciągniętej na dziurę w ścianie. Bardzo potrzebuję urlopu z powodu kryzysów wywołanych facetem / przyjaciółkami / dziurą w ścianie / sprawami zawodowymi i finansowymi, ale nie mam z kim jechać na wakacje. Tom wraca do San Francisco. Magda i Jeremy jadą do Toskanii z Markiem i tą pieprzoną Rebeccą, a o ile mi wiadomo, Jude i Podły Richard wybierają się z nimi. Shazzer robi uniki, bo pewnie czeka, czy Simon zgodzi się z nią gdzieś jechać, pod warunkiem, że będą spali w jednoosobowych łóżkach (przynajmniej półtora metra szerokości), i Shaz ma nadzieję, że Simon przyjdzie do jej łóżka. Poza tym nie mam pieniędzy na wakacje z powodu kryzysu finansowego wywołanego dziurą w ścianie. Nie. Nie będę się osłabiać. Ludzie szarpią mną wte i wewte. Wszystko. Do. Kosza. Ja. Zamierzam. Stanąć. Na. Własnych. Nogach.
8.30.
Mieszkanie zostało wyczyszczone ze wszystkich poradników. Czuję się pusta i duchowo zagubiona. Ale chyba jakieś informacje zostały mi w głowie? Duchowe wartości, jakie zebrałam ze studiów nad poradnikami (na podstawie zasady niechodzenia na randki): 1. Znaczenie pozytywnego myślenia, zob. Inteligencja emocjonalna, Emocjonalna pewność siebie. Droga rzadziej uczęszczana, Jak w 30 dni pozbyć się cellulitis z ud. Ewangelia według św. Łukasza, rozdz. 13. 2. Znaczenie wybaczania. 3. Znaczenie kierowania się instynktami, zamiast zmieniać wszystko pod własnym kątem i wszystko organizować. 4. Znaczenie wiary w samą siebie. 5. Znaczenie uczciwości. 6. Znaczenie cieszenia się chwilą obecną, zamiast fantazjować albo żałować. 7. Znaczenie niepopadania w obsesyjne czytanie poradników. Tak więc rozwiązaniem jest: 1. Pomyśleć, jak to fajnie spisywać listy problemów i duchowych rozwiązań, zamiast planować przyszłość i... Aaa! Aaa! Jest za piętnaście dziewiąta! Spóźnię się na poranne zebranie i nie zdążę wypić cappuccino.
10.00.
W pracy. Dzięki Bogu kupiłam sobie cappuccino, żeby pomóc sobie w przejściu przez piekło następstw picia cappuccino, kiedy jestem spóźniona. Niesamowite, jak kolejki po cappuccino nadają całym dzielnicom Londynu wygląd społeczeństwa nękanego wojną lub komunizmem, gdzie ludzie cierpliwie całymi godzinami stoją w ogromnych kolejkach, jakby czekali na chleb w Sarajewie, podczas gdy inni w tym czasie pocą się, mieląc i parząc kawę, i szczękając metalowymi naczyniami, a wszędzie syczy para. To dziwne w czasach, kiedy ludzie generalnie coraz rzadziej są skłonni wytrwale czekać na jedną jedyną rzecz, jakby w tym okrutnym, nowoczesnym świecie tylko na niej naprawdę można było polegać... Aaa!
10.30.
Toaleta, w pracy. To był Richard Finch, który ryknął na mnie:
- No, Bridget! Śmiało! - Ta bryła tłuszczu wydarła się przy wszystkich, krzywiąc się i żując gumę w oczywistej postkokainowej manii. - Kiedy jedziesz?
- Eee... - sieknęłam z nadzieją, że później dowiem się od Patchouli dokąd.
- Nie masz zielonego pojęcia, o czym mówię, co? Coś niesamowitego. Kiedy jedziesz na wakacje? Jeżeli teraz nie wypełnisz swojego planu urlopowego, to w ogóle nie pojedziesz.
- O, hmm, taa - rzuciłam lekko.
- Nie zaplanujesz, nie urlopujesz.
- Jasne, jasne, taa, muszę tylko sprawdzić terminy - powiedziałam przez zaciśnięte zęby. Zaraz po zebraniu popędziłam do toalety na pocieszającego papieroska. To nie ma żadnego znaczenia, że jestem jedyną osobą w całym biurze, która nigdzie nie jedzie na wakacje. Najmniejszego. Nie znaczy to, że jestem społecznym wyrzutkiem. Absolutnie. W moim świecie wszystko układa się wspaniale. Nawet jeżeli znowu będę musiała kogoś zastąpić.
18.00.
Przez cały koszmarny dzień próbowałam zwerbować kobiety do gadki o przyprawiającej o mdłości przemianie, jaka się dokonuje podczas wysiadywania jajka. Nie mogę się pogodzić z myślą, że wracam prosto do domu, czyli na rozbabrany plac budowy. Jest cudowny, pogodny wieczór. Może przejdę się na spacer do Hampstead Heath.
21.00.
Coś niesamowitego. Coś niesamowitego. Okazuje się, że jak tylko człowiek przestaje się szarpać, chcąc sobie ułożyć życie, i daje się ponieść pozytywnej fali zeń, rozwiązanie pojawia się samo. Właśnie szłam ścieżką na szczyt Hampstead Heath, myśląc o tym, jak fantastyczny jest Londyn latem, kiedy ludzie rozluźniają krawaty po pracy i rozwalają się leniwie na słońcu, kiedy moją uwagę przykuła jakaś szczęśliwa para: ona leży na plecach z głową na jego brzuchu, on z uśmiechem coś mówi i głaszcze ją po głowie. Wydali mi się znajomi. Kiedy się zbliżyłam, zobaczyłam, że to Jude i Podły Richard. Uświadomiłam sobie, że nigdy przedtem nie widziałam ich razem - oczywiście, nigdy razem by się nie pojawili w moim towarzystwie. Nagle Jude roześmiała się z czegoś, co powiedział Podły Richard. Wyglądała na bardzo szczęśliwą. Zawahałam się, rozważając, czy przejść koło nich, czy zawrócić, kiedy Podły Richard powiedział:
- Bridget?
Stanęłam jak wryta, a Jude podniosła głowę i nieestetycznie rozdziawiła usta. Podły Richard podniósł się i otrzepał z trawy.
- Hej, miło cię widzieć, Bridget - powiedział, szczerząc zęby. Przyszło mi do głowy, że do tej pory widywałam go jedynie na spotkaniach towarzyskich zorganizowanych przez Jude i zawsze wtedy ja miałam wsparcie w postaci Shazzer i Toma, a on był kokieteryjnie nadąsany.
- Właśnie wybieram się po wino, usiądź z Jude. Oj, daj spokój, przecież cię nie zje. Nie tknęłaby nabiału.
Kiedy poszedł, Jude uśmiechnęła się zarozumiale.
- Ja tam się nie cieszę, że cię widzę.
- Ja też się nie cieszę, że cię widzę - mruknęłam gburowato.
- To co, chcesz usiąść?
- Dobrze. - Przyklęknęłam na kocu, na co ona szturchnęła mnie niezdarnie w ramię, niemal mnie przewracając.
- Stęskniłam się za tobą - powiedziała.
- Zzzmknij się - wymamrotałam kącikiem ust. Przez chwilę miałam wrażenie, że się rozpłaczę. Jude przeprosiła za to, że zachowała się tak niedelikatnie w związku z Rebeccą. Powiedziała, że po prostu omamiło ją to, że ktoś się ucieszył z jej ślubu z Podłym Richardem. Okazuje się, że ona i Podły Richard nie jadą do Toskanii z Markiem i Rebecca, chociaż zostali zaproszeni, bo Podły Richard powiedział, że nie pozwoli się rozstawiać po kątach jakiejś pomylonej pani socjotechnik i że woli jechać we dwójkę. Nagle ogarnęła mnie niewytłumaczalna fala czułości do Podłego Richarda. Przeprosiłam za zerwanie z powodu tak głupiego jak cała ta sprawa z Rebeccą.
- To wcale nie było głupie. Naprawdę cierpiałaś - powiedziała Jude. Potem dodała, że przekładają ślub, bo wszystko się skomplikowało, ale nadal chce, żebyśmy z Shazzer zostały jej druhnami. - Jeżeli się zgodzicie - szepnęła nieśmiało. - Ale wiem, że go nie lubicie.
- Ty go naprawdę kochasz?
- Tak - odparła radośnie. Potem na jej twarzy pojawił się niepokój. - Ale nie wiem, czy dobrze robię. W Drodze rzadziej uczęszczanej jest napisane, że miłość to nie coś, co czujesz, tylko coś, co decydujesz się zrobić. A w Jak znaleźć miłość, której pragniesz - że jeżeli chodzisz z kimś, kto nie potrafi sam zarobić na życie i przyjmuje pomoc od rodziców, to znaczy, że nie przeciął pępowiny łączącej go z rodzicami i taki związek nigdy się nie uda.
A w mojej głowie kołatała się piosenka Nat King Cole’a, którą tata puścił sobie w szopie: „Najwspanialsza rzecz... jakiej się kiedykolwiek dowiesz...”
- Poza tym myślę, że jest uzależniony, bo pali trawkę, a nałogowcy nie potrafią stworzyć związku. Mój psychiatra mówi, że... „...to, jak kochać i być kochanym”.
- ...Przez przynajmniej rok nie powinnam się z nikim związywać, bo jestem uzależniona od związków - ciągnęła Jude. - A ty i Shaz uważacie go za popaprańca. Bridge? Słuchasz mnie?
- Tak, tak, przepraszam. Jeżeli uważasz, że powinnaś to zrobić, zrób to.
- Właśnie - powiedział Podły Richard, pochylając się nad nami jak Bachus z butelką Chardonnay i dwiema paczkami Silk Cutó. Świetnie się bawiliśmy z Jude i Podłym Richardem, a potem wszyscy władowaliśmy się do taksówki i razem wróciliśmy do domu. Natychmiast zadzwoniłam do Shazzer, żeby jej opowiedzieć, co się stało.
- O - powiedziała, kiedy jej dokładnie wytłumaczyłam cudowne działanie uniesienia się na fali zeń. - Eee, Bridge?
- Co?
- Chcesz jechać na wakacje?
- Myślałam, że nie chcesz ze mną jechać.
- No, pomyślałam sobie, że zaczekam, aż...
- Aż co?
- Och, nic takiego. Ale zresztą...
- Shaz? - zaczęłam ją popędzać.
- Simon jedzie do Madrytu, żeby się spotkać z dziewczyną, którą poznał przez Internet. Byłam rozdarta między współczuciem dla Sharon, wielkim podnieceniem na myśl, że mam z kim jechać na wakacje, i poczuciem winy, że nie jestem architektem, który ma metr osiemdziesiąt wzrostu i penis.
- Baaah. Toż to kaszmiryzm. Pewnie się okaże, że to facet - spróbowałam pocieszyć Shazzer.
- W każdym razie... - rzuciła lekko po chwili milczenia, w trakcie której przez kabel telefoniczny docierały do mnie potężne fale cierpienia. - Znalazłam fantastyczny lot do Tajlandii za jedyne 249 funtów. Możemy polecieć do Koh Samui, zostać hippiskami i prawie nic nas to nie będzie kosztowało!
- Hurra! - wykrzyknęłam. - Tajlandia! Możemy studiować buddyzm i przeżyć duchowe oświecenie.
- Tak! I będziemy się trzymać z daleka od tych CHOLERNYCH FACETÓW.
No i tak... O, telefon. Może to Mark Darcy!
Północ.
Telefon był od Daniela, który mówił jakoś inaczej niż zwykle, ale oczywiście był pijany. Powiedział, że jest strasznie zdołowany, bo w pracy mu się nie układa i jest mu przykro z powodu tej sprawy z Niemcami. Przyznaje, że naprawdę jestem bardzo dobra z geografii, i pyta, czy w piątek moglibyśmy się razem wybrać na kolację? Po prostu pogadać. No to się zgodziłam. W związku z tym czuję się b. dobrze. Dlaczego w tej godzinie potrzeby nie miałabym podać Danielowi pomocnej dłoni? Nie powinno się pielęgnować w sobie urazy, bo to tylko cofa człowieka w rozwoju, trzeba umieć przebaczać. Poza tym, jak udowodniła Jude z Podłym Richardem - ludzie się zmieniają, a ja naprawdę kiedyś za nim szalałam. No i czuję się b. samotna. A to tylko kolacja. Ale na pewno nie pójdę z nim do łóżka.
18 lipca, piątek
57,5 kg (cudowny znak), prezerwatywy, które próbowałam kupić 84, prezerwatywy, które kupiłam 36, prezerwatywy nadające się do użytku, które kupiłam 12 (chyba wystarczy, zwłaszcza że nie zamierzam ich wykorzystać).
14.00.
W porze lunchu wychodzę po prezerwatywy. Nie zamierzam się przespać z Danielem ani nic z tych rzeczy. Po prostu wolę się zabezpieczyć.
15.00.
Wyprawa po prezerwatywy zakończyła się całkowitą klęską. Początkowo bardzo mi się podobało to niespodziewane uczucie bycia nabywcą prezerwatyw. Kiedy moje życie seksualne przestaje istnieć, ogarnia mnie wielki smutek, gdy mijam stoisko z prezerwatywami, bo cała ta strona życia jest nie dla mnie. Kiedy jednak dotarłam do kasy, znalazłam tam zdumiewającą różnorodność prezerwatyw: ultra bezpieczne „antyalergiczne”, różnorodne „do wyboru, do koloru” (apetyczna reklama w stylu płatków Kelloga), superdelikatne „nawilżane spermopodobnie”, Gossamer, „delikatnie nawilżane (tu następuje straszne, odpychające słowo) żelem plemnikobójczym”, naturalne dla wyjątkowej wygody (czy to znaczy „większe”? - a co, jak się okażą za duże?). Spod spuszczonych powiek toczyłam błędnym wzrokiem po tej gamie prezerwatyw. Na pewno każdy by chciał i antyalergiczne, i wyjątkowo wygodne, i superdelikatne, więc dlaczego trzeba wybierać?
- W czym mogę pani pomóc? - spytała ze znaczącym uśmieszkiem wścibska sprzedawczyni. Oczywiście nie mogłam powiedzieć, że chcę kupić prezerwatywy, co równałoby się oznajmieniu: „Będę uprawiać seks”. To tak samo jak kobiety z widoczną ciążą dają wszystkim do zrozumienia: „Patrzcie, uprawiałam seks”. Przemysł produkcji prezerwatyw to coś niesamowitego, samo jego istnienie jest żywym dowodem na to, że wszyscy (oprócz mnie) cały czas uprawiają seks, zamiast stwarzać pozory, że nikt go nie uprawia, co na naszej ziemi niewątpliwie jest bardziej normalne. A co tam. Kupiłam tylko opakowanie tabletek od bólu gardła.
18.10.
Zirytowałam się, bo musiałam zostać w pracy do 18.00 i teraz drogeria jest zamknięta, a ja nie mam prezerwatyw. Wiem: pójdę do Tesco Metro. Na pewno będą tam mieli kondomy, bo to sklep przeznaczony dla impulsywnych samotnych.
18.40.
Snułam się cichaczem tam i z powrotem po sekcji past do zębów. Guzik z pętelką. W końcu, zdjęta rozpaczą, podeszłam boczkiem, boczkiem do pani o wyglądzie nadzorcy i szepnęłam, próbując zachowywać się w stylu i wszyscy razem, z uśmieszkiem i unosząc jedną brew:
- Gdzie są prezerwatywy?
- Zamierzamy je sprowadzić - odparła z zamyśleniem. - Może za parę tygodni.
„Dla mnie bomba!” - miałam ochotę wrzasnąć. „A co z dzisiejszą nocą?” Chociaż oczywiście nie zamierzam się z nim przespać! Hmm. Samozwańczy, nowoczesny, miejski sklep dla samotnych. Hmm.
19.00.
Wstąpiłam do maleńkiego, śmierdzącego sklepiku za rogiem z podwójnymi cenami. Dostrzegłam prezerwatywy za ladą, obok papierosów i nędznych rajstop, ale uznałam, że całe otoczenie jest zbyt obskurne. Chcę kupić paczkę prezerwatyw w przyjemnym, czystym otoczeniu w stylu Bootsa. I tylko najlepsze. W grę wchodzą tylko najwyższej jakości ze zbiorniczkiem.
19.15.
Zrobiłam sobie burzę mózgu. Pójdę na stację benzynową, stanę w kolejce, ukradkiem oglądając prezerwatywy, a potem... Zresztą nie powinnam potwierdzać przestarzałych, stworzonych przez facetów stereotypów, czując się jak kobieta wyzwolona albo dziwka tylko dlatego, że kupuję prezerwatywy. Wszystkie czyste dziewczyny używają prezerwatyw. To kwestia higieny.
19.30.
Lalala. Zrobiłam to. Łatwizna. Nawet udało mi się złapać dwie paczki: jedną różnorodnych (nadają smak życiu) oraz wzmocnionych ultracienkich lateksowych ze zbiorniczkiem dla jeszcze większych doznań. Sprzedawca spojrzał z przerażeniem, lecz i z dziwnym szacunkiem na asortyment i liczbę prezerwatyw, które wybrałam. Pewnie sobie pomyślał, że jestem nauczycielką biologii lub kimś takim, a prezerwatywy kupuję na lekcję pokazową w przedszkolu dla wybitnie uzdolnionych dzieci.
19.40.
Trochę mnie przeraziły niesamowicie poważne instrukcje rysunkowe na załączonej ulotce, które, co niepokojące, skojarzyły mi się nie z Danielem, lecz z Markiem. Hmmmm. Hmmmm.
19.50.
Pewnie strasznie się męczyli, ustalając wielkość obrazków tak, żeby nikt się nie poczuł do niczego albo nie popadł w zarozumiałość. Paczka różnorodnych to prawdziwe szaleństwo. „Barwione prezerwatywy są w żywych kolorach dla dodatkowej przyjemności”. Dla dodatkowej przyjemności? Nagle stanęła mi przed oczami barwna wizja par w jaskrawych kondomach, z papierowymi czapeczkami na głowie, wyjących seksownie i radośnie ze śmiechu i bijących się balonami. Chyba wyrzucę tę szaloną paczkę różnorodnych. Dobra, trzeba się szykować. O Boże, telefon.
20.15.
Jasna cholera. To był Tom, który zaczął jęczeć, że zgubił komórkę, i pomyślał, że może zostawił ją u mnie. Zmusił mnie, żebym jej poszukała, chociaż było już strasznie późno, ale nigdzie nie mogłam jej znaleźć i w końcu przyszło mi do głowy, że pewnie ją wyrzuciłam razem z poradnikami i gazetami.
- Możesz po nią pójść? - spytał namolnie.
- Już późno. Mogę to zrobić jutro?
- A jak opróżnią kubły na śmieci? Kiedy zwykle przyjeżdżają?
- Jutro rano - odparłam z goryczą. - Ale problem polega na tym, że to wielkie, miejskie kontenery, a nie wiem, w którym ona się znalazła.
W końcu zarzuciłam na stanik i majtki długą skórzaną kurtkę i wyszłam na ulicę, gdzie miałam poczekać, aż Tom zadzwoni na swoją komórkę, żebym mogła się zorientować, gdzie ją wyrzuciłam. Właśnie stałam na murku, gapiąc się na kontenery, kiedy usłyszałam znajomy głos:
- Cześć. Odwróciłam się i zobaczyłam Marka Darcy’ego. Spojrzał w dół i wtedy uświadomiłam sobie, że stoję w bieliźnie - na szczęście do kompletu - na widoku.
- Co robisz? - spytał.
- Czekam, aż zadzwoni w kontenerze - odparłam z godnością, otulając się kurtką.
- Rozumiem. - Nastąpiła chwila ciszy. - Długo... czekasz?
- Nie - powiedziałam ostrożnie. - Normalnie. W tej chwili zaczął dzwonić jeden z kontenerów.
- O, to do mnie - powiedziałam i zaczęłam pakować do niego rękę.
- Pozwól, proszę. - Mark odstawił teczkę, dość zwinnie wskoczył na murek, włożył rękę do kontenera i wyjął z niego telefon. - Tu numer Bridget Jones - powiedział. - Tak, oczywiście, daję ją. - Podał mi telefon. - To do ciebie.
- Kto to? - syknął Tom głosem rozhisteryzowanym z podniecenia. - Seksowny głos, kto to taki? Zasłoniłam słuchawkę dłonią.
- Bardzo ci dziękuję - powiedziałam do Marka Darcy’ego, który wyjął z kontenera stertę poradników i oglądał je zaintrygowany.
- Nie ma za co - odparł, odkładając książki. - Eee... - Urwał, patrząc na moją skórzaną kurtkę.
- Co? - spytałam z mocno bijącym sercem.
- Nic takiego, yyy, no, miło cię było widzieć. - Zawahał się. - Miło było się znowu spotkać. - Spróbował się uśmiechnąć, odwrócił się i odszedł.
- Tom, oddzwonię do ciebie - powiedziałam do protestującej słuchawki. Serce waliło mi jak oszalałe. Zgodnie ze wszystkimi zasadami etykiety chodzenia na randki powinnam pozwolić Markowi odejść, ale przypomniała mi się rozmowa podsłuchana zza żywopłotu. - Mark?
Odwrócił się z ożywieniem. Przez chwilę po prostu patrzyliśmy na siebie.
- Hej! Bridge! Idziesz na kolację bez spódnicy?
To był Daniel, który przyszedł za wcześnie i stanął za moimi plecami. Mark go zauważył. Rzucił mi przeciągłe, pełne bólu spojrzenie, po czym odwrócił się na pięcie i poszedł sobie.
23.00.
Daniel nie dojrzał Marka Darcy’ego - na szczęście i niestety, bo z jednej strony nie musiałam się tłumaczyć, co Mark tam robił, ale z drugiej - nie mogłam wyjaśnić, dlaczego jestem taka roztrzęsiona. Gdy tylko znaleźliśmy się w mieszkaniu, Daniel wziął się do całowania. Bardzo dziwne, ale teraz wcale go nie pragnęłam, chociaż cały ubiegły rok rozpaczliwie za nim tęskniłam i zastanawiałam się, dlaczego on nie tęskni za mną.
- OK, OK - powiedział, wyciągając ręce z dłońmi zwróconymi w moją stronę. - Nie ma sprawy. - Nalał nam po kieliszku wina, po czym usiadł na kanapie, wyciągając długie, szczupłe, seksowne nogi w dżinsach. - Słuchaj. Wiem, że cię zraniłem, i bardzo mi przykro. Wiem, że masz opory, ale ja się zmieniłem, naprawdę. Chodź, usiądź koło mnie.
- Tylko się ubiorę.
- Nie, nie. Chodź tutaj. - Poklepał miejsce na kanapie koło siebie. - No, Bridge. Nie tknę cię palcem, przyrzekam.
Usiadłam ostrożnie, otulając się kurtką i kładąc ręce sztywno na kolanach.
- No, no. Napijmy się i zrelaksujmy - powiedział. Delikatnie mnie objął.
- Dręczy mnie to, jak cię potraktowałem. To było niewybaczalne. - Czułam się cudownie, znowu w objęciach mężczyzny. - Jones - szepnął czule. - Moja mała Jones.
Przyciągnął mnie do siebie i położył sobie na piersi moją głowę.
- Nie zasłużyłaś na to. - Owionął mnie jego znajomy zapach. - Tylko się trochę poprzytulamy. Już dobrze.
Głaskał mnie po włosach, po szyi, po plecach, a potem zaczął zsuwać ze mnie kurtkę, włożył rękę pod spód i jednym ruchem rozpiął mi stanik.
- Przestań! - powiedziałam, próbując z powrotem okryć się kurtką. - Daniel, słowo daję! - Prawie się roześmiałam. Nagle zobaczyłam jego twarz. On się nie śmiał.
- Dlaczego? - spytał, brutalnie znowu ściągając kurtkę z moich ramion. - Dlaczego nie chcesz? Daj spokój.
- Bo nie! - zawołałam. - Daniel, mieliśmy tylko iść na kolację. Nie chcę się z tobą całować.
Opuścił głowę, oddychając spazmatycznie, po czym wyprostował się, odchylił głowę i zamknął oczy. Wstałam, owinęłam się kurtką i podeszłam do stołu. Kiedy się odwróciłam. Daniel siedział z głową ukrytą w rękach. Uświadomiłam sobie, że szlocha.
- Przepraszam, Bridge. Zostałem zdegradowany. Perpetua dostała moje stanowisko. Czuję się niepotrzebny, a teraz i ty mnie nie chcesz. Żadna dziewczyna mnie nie zechce. Nikt nie chce faceta w moim wieku, który nie zrobił kariery.
Gapiłam się na niego ze zdumieniem.
- A jak ci się wydaje - jak ja się czułam w zeszłym roku? Kiedy w biurze mnie traktowano jak śmiecia, ty mną pomiatałeś i przez ciebie czułam się jak opóźniona?
- Opóźniona, Bridge? Już mu miałam wyjaśnić teorię opóźnienia, ale z jakiegoś powodu doszłam do wniosku, że nie ma sensu.
- Chyba będzie lepiej, jak już sobie pójdziesz - powiedziałam.
- Och, nie wygłupiaj się, Bridge.
- Idź już.
Hmm. No i dobrze. Zdystansuję się od całej tej sprawy. Fajnie, że wyjeżdżam. W Tajlandii uwolnię się od spraw damskomęskich i skoncentruję na sobie.
19 lipca, sobota
58,5 kg (dlaczego? Dlaczego właśnie w dniu, kiedy zamierzam kupić bikini?), niepokojące myśli o Danielu: zbyt wiele, majtki od bikini, w które się zmieściłam 1, staniki od bikini, które na mnie pasowały: połowa, niegrzeczne myśli o księciu Williamie 22, liczba razy, kiedy napisałam na magazynie „Hello!”: „Książę William i jego śliczna przyjaciółka, panna Bridget Jones w Ascot” 7.
18.30.
Cholera, cholera, jasna cholera. Cały dzień spędziłam w przymierzalniach na Oxford Street, próbując wcisnąć swoje piersi w staniki od bikini zaprojektowane dla kobiet, które albo mają piersi jedna na drugiej” pośrodku klatki piersiowej albo pod pachami, a przez jaskrawe oświetlenie wyglądałam jak frittata z River Cafe. Oczywistym rozwiązaniem jest kostium jednoczęściowy, ale po powrocie mój już płaściutki wówczas brzuszek będzie się odcinał swoją bladością od reszty ciała. Program pilnej diety bikini.
20 lipca 58,5 kg pon.
21 lipca 58 kg wt.
22 lipca 57,5 kg śr.
23 lipca 57 kg czw.
24 lipca 56,5 kg piąt.
25 lipca 56 kg sob.
26 lipca 55,5 kg
Hurra! Tak więc za tydzień osiągnę swą prawie idealną wagę, przystosuję masę ciała i będę musiała już tylko za pomocą ćwiczeń zmienić strukturę i układ tłuszczu. O kurwa. To nie wyjdzie. Dzielę pokój i prawdopodobnie łóżko z Shaz. Zamiast tego skoncentruję się na sprawach duchowych. Poza tym Jude i Shaz zaraz mają przyjść. Hurra!
Północ.
Cudny wieczór. B. było fajnie znowu się spotkać z dziewczynami, chociaż Shaz tak się nakręciła w swej wściekłości na Daniela, że mogłabym ją powstrzymać, tylko dzwoniąc na policję, żeby go aresztowała za gwałt na randce.
- Niepotrzebny? A widzicie? - rzucała się. - Daniel to absolutny archetyp osobnika gatunku męskiego z końca wieku. Zaczyna rozumieć, że kobiety są rasą wyższą. Uświadamia sobie, że nie ma żadnego znaczenia, więc co robi? Ucieka się do przemocy.
- Ale on tylko chciał ją pocałować - powiedziała łagodnie Jude, przerzucając bezmyślnie „What Marquee”.
- Ba! Właśnie o to chodzi. Bridget ma cholerne szczęście, że Daniel nie wpadł do jej banku przebrany za Urban Killera i nie zastrzelił z karabinu maszynowego siedemnastu osób.
W tej chwili rozległ się dźwięk telefonu. To był Tom, który dzwonił nie po to, żeby mi podziękować za odesłanie jego komórki, po wszystkich kłopotach, jakich mi przysporzyło to cholerstwo, ale po to, żeby spytać o numer telefonu mojej mamy. Chyba się z nią skumplował, widząc w niej - moim zdaniem, kiczowatą - wersję Judy Garland / Ivany Trump (dziwne, bo jeszcze rok temu mama mnie pouczała, że „homoseksualizm to po prostu lenistwo, kochanie, gejom nie chce się wiązać z płcią przeciwną” - no, ale to było w zeszłym roku). Nagle ogarnął mnie strach, że Tom zamierza poprosić moją matkę o wykonanie Non, je ne regrette rien w sukni z cekinami, w klubie Dymanko, na co ona
- naiwnie, lecz z właściwą sobie megalomanią - z pewnością by się zgodziła, myśląc, że nazwa klubu ma coś wspólnego ze starą, dymiącą maszynerią w hucie Cotswold.
- Po co ci ten numer? - spytałam podejrzliwie.
- Czy ona przypadkiem nie należy do klubu miłośników książki?
- Nie mam pojęcia. Bardzo możliwe. A bo co?
- Jerome ma wrażenie, że jego wiersze są już gotowe, więc szukam dla niego takiego klubu. W zeszłym tygodniu miał swój wieczorek w Stoke Newington, ale to było coś strasznego.
- Strasznego? - powtórzyłam, udając przed Shaz i Jude, że zbiera mi się na wymioty. W końcu, choć z rezerwą, dałam Tomowi ten numer telefonu, bo doszłam do wniosku, że po wyjeździe Wellingtona mamie przyda się nowa rozrywka. - O co chodzi z tymi klubami miłośników książki? - spytałam po odłożeniu słuchawki. - Czy mi się zdaje, czy powyrastały wszędzie ni tego, ni z owego? Powinnyśmy się zapisać czy może najpierw trzeba być Szczęśliwą Mężatką?
- Trzeba być Szczęśliwą Mężatką - stwierdziła stanowczo Shaz. - Bo oni się boją, że mózgi im się zlasują od paternalistycznych żądań... O Boże, spójrzcie na księcia Williama.
- Daj popatrzeć - wtrąciła się Jude, wyrywając jej egzemplarz „Hello!” ze zdjęciem smukłego młodego następcy tronu. Sama ledwo się powstrzymałam, żeby jej nie wyszarpnąć gazety. Zdjęcia księcia Williama mogłabym oglądać w ilościach hurtowych, najlepiej w całej gamie strojów, ale oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że żądza ta jest czymś niepożądanym i niewłaściwym.
- Jak myślicie, kiedy małolat jest zbyt małoletni? - spytała Jude z rozmarzeniem.
- Wtedy, gdy jest zbyt małoletni, by legalnie zostać twoim synem - odparła Shaz stanowczym tonem, jakby to było częścią jakiejś ustawy: co, jak się tak zastanowić, chyba faktycznie jest prawdą, w zależności od tego, w jakim się jest wieku. W tej chwili znowu zadzwonił telefon.
- O, cześć, kochanie, wiesz co? - Moja matka. - Twój przyjaciel Tom, wiesz, ten „homo”, ma przyprowadzić jakiegoś poetę do Klubu Książki Ratunkowej! Będzie czytał romantyczne wiersze. Jak lord Byron! Prawda, że fajnie?
- Eee... tak?- sieknęłam.
- Właściwie to nic takiego - prychnęła pogardliwie. - Często mamy spotkania z literatami.
- Naprawdę? Na przykład z kim?
- Och, z wieloma osobami, kochanie. Penny jest bardzo bliską znajomą Salmana Rushdiego. To jak, przyjdziesz, kochanie, prawda?
- Kiedy?
- Za tydzień w piątek. Una i ja robimy volauvents na gorąco z piersi kurczaka.
Nagle aż skręciło mnie ze strachu.
- Czy admirał i Elaine Darcy też przychodzą?
- Matko święta! Chłopcom wstęp wzbroniony, głuptasku! Elaine ma przyjść, ale panowie pojawią się później.
- Ale przecież Tom i Jerome przychodzą.
- Bo to nie chłopcy, kochanie.
- Jesteś pewna, że wiersze Jerome’a...
- Bridget. Nie wiem, co próbujesz mi powiedzieć. Wiesz, nie urodziłyśmy się wczoraj. A w literaturze chodzi o swobodę ekspresji. O, zdaje się, że później ma też przyjść Mark. Przy okazji ma spisać testament Malcolma - nigdy nic nie wiadomo!
1 sierpnia, piątek
58,5 kg (całkowita klęska diety bikini), papierosy 19 (pierwsza pomoc w diecie), kalorie 625 (z pewnością nie za późno).
18.30.
Wir. Wrr. Jutro jadę do Tajlandii, jeszcze się nie spakowałam i dopiero przed chwilą sobie przypomniałam, że „piątek za tydzień” w klubie miłośników książki to właśnie, cholera, dzisiaj. Okropnie, strasznie nie chce mi się wlec aż do Grafion Underwood. Jest upalny, parny wieczór i Jude z Shaz idą na uroczą imprezkę do River Cafe. Ale oczywiście muszę wesprzeć mamę, uczuciowe życie Toma, sztukę itd. Szanując innych, szanuję siebie. Poza tym nie ma to żadnego znaczenia, jeśli jutro będę zmęczona, kiedy wsiądziemy do samolotu, bo przecież jadę na wakacje. Przygotowania do podróży na pewno nie zajmą mi zbyt wiele czasu, bo biorę tylko najpotrzebniejszą garderobę (parę sztuk body i sarong!), a pakowanie się zawsze zajmuje cały wolny czas przed wyjściem, więc oczywiście najlepiej skrócić ten czas do minimum. Tak! A widzicie? Zdążę ze wszystkim!
Północ.
Tuż po powrocie. Przyjechałam b. późno z powodu typowego zamieszania spowodowanego znakami drogowymi (gdyby dzisiaj wybuchła wojna, najlepiej skołować Niemców, stawiając mylne znaki drogowe). Powitała mnie mama w bardzo dziwnym kasztanowym, aksamitnym kaftanie, który pewnie uznała za niezwykle literacki.
- Jak tam Salman? - spytałam, kiedy już się nabuczała o moim spóźnieniu.
- Och, jednak zdecydowałyśmy się na kurczaka - prychnęła pogardliwie, prowadząc mnie przez balkonowe drzwi z falistego szkła do salonu, gdzie pierwszą rzeczą, jaką zauważyłam, był krzykliwy nowy „herb rodzinny” nad kominkiem ze sztucznego kamienia i z napisem: Hakuna Matata.
- Ćśś - syknęła oczarowana Una, unosząc palec. Pretensjonalny Jerome, z przekłutym sutkiem wyraźnie widocznym pod czarną kamizelką zrobioną na mokrą, stał przed kolekcją naczyń z rżniętego szkła, rycząc wojowniczo do półkola zachwyconych pań z Klubu Książki Ratunkowej w dwuczęściowych kostiumach od Jaegera, siedzących na kopiach krzeseł z okresu panowania Jerzego IV:
- Patrzę na jego twarde, kościste, napalone szynki! Patrzę, chcę je złapać!
Na drugim końcu sali zobaczyłam mamę Marka Darcy’ego, Elaine, wyraźnie tłumiącą śmiech.
- Chcę! - ryczał Jerome. - Łapię jego napalone, włochate szynki! Muszę je mieć. Unoszę się, wyginam...
- No! Uważam, że to było coś niesamowitego! - powiedziała mama, zrywając się na równe nogi. - Czy ktoś ma ochotę na volauvenf!
To zdumiewające, jak panie z klasy średniej potrafią wszystko ukształtować na własną modłę, przemieniając chaos i zamęt świata w śliczny, bezpieczny maminy strumyczek - tak jak spłuczka w toalecie wszystko barwi na różowo.
- Och, uwielbiam słowo mówione i pisane! Dzięki niemu czuję się taka wolna! - szczebiotała Una do Elaine, podczas gdy Penny Husbands Bosworth i Mavis Enderbury rozpływały się w zachwycie nad Pretensjonalnym Jerome’em, jakby był T.S. Eliotem.
- Ale ja jeszcze nie skończyłem - zajęczał Jerome. - Chciałem jeszcze zadeklamować Kontemplacje analne i Płytkie męskie dziury. Wtedy rozległ się jakiś ryk.
- „Jeżeli spokój zachowasz, choćby go stracili ubodzy duchem, ciebie oskarżając!” - To był tata z admirałem Darcym. Obaj narąbani na sztywno. O Boże. Ostatnio za każdym razem, kiedy widzę tatę, wygląda na kompletnie uwalonego, chociaż w układzie ojciec córka zazwyczaj bywa odwrotnie.
- „Jeżeli wierzysz w siebie, gdy inni zwątpili!” - zaryczał admirał Darcy, po czym, ku zgrozie zebranych pań, wskoczył na krzesło.
- „Na ich niepewność jednak pozwalając” - niemal płaczliwie dodał tata, opierając się dla równowagi o admirała. Następnie narąbane duo, niczym sir Laurence Olivier i John Gielgud, jęło recytować całe Jeżeli Rudyarda Kiplinga, co rozwścieczyło mamę i Pretensjonalnego Jerome’a, którzy jednocześnie dostali jakiegoś ataku posykiwania.
- Typowe, bardzo typowe - syknęła mama, gdy admirał Darcy, na kolanach i bijąc się w piersi, zaintonował: „Samemu nie kłamiesz, chociaż fałsz panuje”.
- Zacofane, kolonialne wierszydło - syknął Jerome.
- „Lecz mędrca świętego pozy nie przyjmujesz”.
- Kurwa, to się rymuje - ponownie syknął Jerome.
- Jerome, nie życzę sobie takiego słownictwa w moim domu - odsyknęła mu mama.
- „Serce, hart ducha, aby ci służyły” - wyrecytował tata, po czym, udając zgon, rzucił się na wymiętolony dywan.
- To po co ich zaprosiłaś? - niezwykle sycząco syknął Jerome.
- „A gdy się wypalisz. Wola twa zostanie!” - ryknął admirał.
- „I Wola ta powie ci: Wstań! - - wycharczał tata na dywanie, po czym poderwał się na kolana i wzniósł ręce. - Zbierz siły!”
Wśród pań rozległ się głośny aplauz i brawa, Jerome zaś wypadł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi, a Tom pobiegł za nim. Z rozpaczą rozejrzałam się po pokoju i spojrzałam prosto w oczy Markowi Darcy’emu.
- To było interesujące! - powiedziała Elaine Darcy, stając koło mnie, gdy ja schyliłam głowę, by odzyskać równowagę. - Poezja jednoczy młodych i starych.
- Narąbanych i trzeźwych - dodałam. W tej chwili chwiejnym krokiem podszedł admirał Darcy, ściskając w ręku swój wiersz.
- Och, kochana, kochana, najdroższa! - wykrzyknął, rzucając się na Elaine. - O, jest tajakjejtam - dodał, zerkając na mnie. - Cudownie! Mark przyszedł, grzeczny chłopczyk! Przyjechał po nas. Trzeźwy jak sędzia. Sam jak ten palec. Ja nie mam pojęcia!
Oboje odwrócili się i spojrzeli na Marka, który siedział przy kupionym okazyjnie za trzy pensy stoliku Uny i gryzmolił coś, obserwowany bacznie przez delfina z niebieskiego szkła.
- Spisuje mój testament na przyjęciu! Ja nie mam pojęcia. Pracuj, pracuj, pracuj! - zaryczał admirał. - Przyprowadziłeś ze sobą tę laseczkę, jak jej tam, kochanie, Rachel, nie? Betty?
- Rebecca - powiedziała ostro Elaine.
- Nigdzie jej nie widzę. Spytaj go, co się z nią stało. Co on tam mamrocze? Nie cierpię, jak ktoś mamrocze! Nigdy tego nie cierpiałem.
- Nie sądzę, żeby ona... - wymruczała Elaine.
- Dlaczego nie?! Dlaczego nie?! Doskonale! Ja nie mam pojęcia! Po co stroić takie fochy? Mam nadzieję, że młode damy nie fruwają z kwiatka na kwiatek jak dzisiejsi młodzieńcy!
- Nie - odparłam ponuro. - Prawdę mówiąc, jeśli kogoś kochamy, to dosyć trudno jest nam wybić go sobie z głowy, kiedy nas porzuca.
Za nami rozległ się jakiś trzask. Kiedy się odwróciłam, okazało się, że to Mark Darcy niechcący przewrócił delfina z niebieskiego szkła, który z kolei strącił wazon z chryzantemami i zdjęcie w ramce, powodując melanż potłuczonego szkła, kwiatów i kartek, podczas gdy sam obrzydliwy delfin jakimś cudem pozostał nietknięty. Nastąpiło zamieszanie, gdy mama, Elaine i admirał Darcy popędzili tam. Admirał zaczął wrzeszczeć, zataczając się, tata próbował zrzucić delfina na podłogę, wołając: „Wynocha z tą paskudą”, a Mark wziął się do zbierania swoich papierów, oferując się, że za wszystko zapłaci.
- Możemy iść, tato? - wymamrotał Mark z wyrazem głębokiego wstydu na twarzy.
- Nie, nie, wszystko w swoim czasie. Jestem tu w bardzo dobrym towarzystwie, razem z Brendą. Przynieś mi jeszcze porto, co, synu?
Zapadła niezręczna cisza, a Mark i ja spojrzeliśmy na siebie.
- Cześć, Bridget - powiedział Mark ni z tego, ni z owego. - No, tato, myślę, że naprawdę powinniśmy już iść.
- Tak, chodź, Malcolm - włączyła się Elaine, czule ujmując go pod ramię. - Bo inaczej posiusiasz się na dywan.
- Och, psipsi, ja nie mam pojęcia.
W końcu cała trójka się pożegnała i Mark z Elaine wyprowadzili admirała. Patrzyłam za nim, czując w środku pustkę, i wtedy nagle Mark pojawił się znowu i skierował w moją stronę.
- Zapomniałem pióra - powiedział, biorąc swojego Mont Blanca ze stolika. - Kiedy jedziesz do Tajlandii?
- Jutro rano. - Przysięgłabym, że przez ułamek sekundy wyglądał na rozczarowanego. - Skąd wiedziałeś, że jadę do Tajlandii?
- W Grafton Underwood nie mówi się o niczym innym. Spakowałaś się już?
- A jak myślisz?
- Pewnie jeszcze nawet nie zaczęłaś - odparł z krzywym uśmiechem.
- Mark! - ryknął jego ojciec. - No, synu, wydawało mi się, że to ty chciałeś stąd uciekać.
- Już idę - odparł Mark, oglądając się przez ramię. - To dla ciebie. - Podał mi zmiętą kartkę, rzucił mi... eee... przenikliwe spojrzenie, po czym wyszedł. Upewniłam się, czy nikt na mnie nie patrzy, i drżącymi rękoma rozłożyłam kartkę. Była to kopia wiersza taty i admirała Darcy’ego. Po co mi to dał?
2 sierpnia, sobota
58 kg (totalna klęska diety przedwakacyjnej), jedn. alkoholu 5, papierosy 42, kalorie 4457 (czarna rozpacz), spakowane rzeczy O, pomysły co do miejsca przebywania mojego paszportu 6, pomysły co do miejsca przebywania mojego paszportu, które znalazły jakiekolwiek odbicie w rzeczywistości 0.
5.00.
Po co, och, po co ja jadę na te wakacje? Przez cały czas będę żałować, że Sharon to nie Mark Darcy, a ona - że ja nie jestem Simonem. Jest piąta rano. Cała sypialnia jest zawalona mokrym praniem, długopisami i torbami foliowymi. Nie wiem, ile wziąć staników, nie mogę znaleźć małej czarnej od Jigsaw, bez której nie mogę jechać, drugiego różowego klapka, nie mam czeków podróżnych, a moja karta kredytowa jest chyba nieważna. Do wyjścia zostało mi tylko 1,5 godziny, a wszystko to nie zmieści się do walizki. Może dla uspokojenia zapalę sobie i przez parę minut pooglądam foldery. Mmm. Cudownie będzie tak sobie leżeć na plaży i opalać się na czekoladkę. Słońce, kąpiel w morzu i... Oooj. Miga lampka na sekretarce. Jak to możliwe, że nie zauważyłam?
5.10.
Przycisnęłam guzik NOWA WIADOMOŚĆ.
- Bridget, tu Mark. Tak sobie pomyślałem... wiesz, że teraz w Tajlandii jest pora deszczowa? Może powinnaś zapakować parasolkę.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Autor Wiadomość
MartorRodon
Administrator
Administrator



Dołączył: 19 Lip 2007
Posty: 191
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: Gdańsk


PostWysłany: Wto 17:39, 28 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ JEDENASTY
TAJSKIE DANIE NA WYNOS
3 sierpnia, niedziela
Pozbawiona wagi (w powietrzu), jedn. alkoholu 8 (ale podczas lotu, więc zniesione przez wysokość), papierosy 0 (czarna rozpacz: miejsce dla niepalących), kalorie 1 milion (w całości złożone z rzeczy, których w życiu nie wzięłabym do ust, gdyby nie znajdowały się w jadłospisie linii lotniczych), bąki puszczone przez towarzysza podróży 38 (do tej pory), różnorodność zapachowa bąków 0.
16.00 czasu angielskiego.
W samolocie w powietrzu. Muszę udawać, że jestem bardzo zajęta słuchaniem walkmana i pisaniem, bo siedzący koło mnie koszmarny typ w jasnobrązowym garniturze z jakiegoś syntetycznego materiału w przerwach między puszczaniem cichych, acz śmierdzących bąków próbuje wciągnąć mnie w rozmowę. Próbowałam udawać, że usnęłam, zatykając jednocześnie nos, ale po paru minutach koszmarny typ poklepał mnie po ramieniu i spytał:
- Ma pani jakieś hobby?
- Tak, drzemanie - odparłam, ale nawet to go nie odstraszyło i w ciągu paru sekund wchłonął mnie mroczny świat wczesnoetruskich monet. Sharon i ja siedzimy osobno, bo spóźniłyśmy się na samolot i zostały tylko dwa fotele w różnych miejscach, więc strasznie się na mnie obraziła. Ale teraz już jakimś cudem jej przeszło, co jednak najwyraźniej nie ma związku z tym, że siedzi obok faceta w stylu Harrisona Forda w dżinsach i wymiętej koszuli khaki i chichocze jak opętana (jakoś dziwnie to brzmi) ze wszystkiego, co on powie. I to pomimo faktu, że Shaz nienawidzi wszystkich mężczyzn za to, że wypadli ze swej roli i zwrócili się ku kaszmiryzmowi oraz bezsensownej przemocy. Ja tymczasem tkwię koło pana Automatu Do Bąków W Syntetycznym Ubraniu i przez dwanaście godzin nie będę mogła sobie zapalić. Dzięki Bogu, mam Nicorette. Niezbyt dobry początek, ale i tak jestem b. podniecona. Dot.: podróż do Tajlandii. Sharon i ja będziemy podróżnikami, a nie turystami, to znaczy nie utkwimy w hermetycznie zamkniętych enklawach dla turystów, tylko będziemy bezpośrednio poznawać tamtejszą religię i kulturę.
Cele wakacji:
1. Być podróżniczką w hippisowskim stylu.
2. Schudnąć dzięki łagodnej, najlepiej nie zagrażającej życiu dyzenterii.
3. Zdobyć subtelną opaleniznę w kolorze herbatnika - a nie jaskrawopomarańczową Jak Sheryl Gascoigne, albo zaczątki czerniaka skóry lub zmarszczek.
4. Dobrze się bawić.
5. Odnaleźć samą siebie, a także okulary przeciwsłoneczne (mam nadzieję, że są w walizce).
6. Kąpać się i opalać (na pewno wystąpią tylko krótkie tropikalne opady deszczu).
7. Zwiedzić świątynie (ale nie za dużo).
8. Przeżyć duchowe oświecenie.
4 sierpnia, poniedziałek
54 kg (ważenie się nie jest już możliwe, więc mogę sobie dobierać wagę według nastroju: wspaniała zaleta podróżowania), kalorie O, minuty spędzone w toalecie 12 (takie mam wrażenie).
2.00 czasu miejscowego.
Bangkok. Shazzer i ja próbujemy zasnąć w najgorszym miejscu, w jakim się kiedykolwiek znalazłam. Chyba się uduszę i przestanę oddychać. Kiedy przylecieliśmy nad Bangkok, w powietrzu wisiały ciężkie, szare chmury i lało jak z cebra. W pensjonacie The Sin Sane (Sin Sae) nie ma toalet, tylko obrzydliwe śmierdzące dziury w podłodze w kabinach. Otwarte okno i wentylator nic nie dają, bo od tego powietrza woda by się mogła zagotować. Na dole (hotelu, nie pod toaletą) znajduje się dyskoteka, a w przerwach między kolejnymi piosenkami słyszymy, jak wszyscy na ulicy jęczą i też nie mogą usnąć. Czuję się jak jakaś wielka, biała, spuchnięta galareta. Włosy najpierw zmieniły mi się w pierze, a potem przykleiły do twarzy. Ale najgorsze jest to, że Sharon bez przerwy nadaje o tym facecie w stylu Harrisona Forda z samolotu.
- ...taki światowy... kiedyś leciał samolotem Sudan Airlines i pilot oraz drugi pilot postanowili uścisnąć dłoń wszystkim pasażerom, i wtedy zatrzasnęły się za nimi drzwi do kokpitu! Musieli je wyrąbać siekierą. Straszny z niego bystrzak. On się zatrzymał w Orientalu. Powiedział, żebyśmy go odwiedziły.
- Wydawało mi się, że miałyśmy się nie zadawać z facetami - burknęłam.
- Nie, nie, tylko tak sobie pomyślałam, że skoro jesteśmy w obcym kraju, to dobrze by było pogadać z kimś bywałym w świecie.
6.00.
W końcu, o wpół do piątej, udało mi się usnąć, ale o 5.45 obudziła mnie Sharon, która zaczęła skakać po łóżku, mówiąc, że powinnyśmy pójść do świątyni i obejrzeć wschód słońca (przez chmury o grubości stu metrów?). Już nie mogę. Aaa! Coś okropnego dzieje się w moim brzuchu. Ciągle coś mi się tam przelewa.
11.00.
Wstałyśmy pięć godzin temu, z czego cztery i pół spędziłyśmy na zmianę w „toalecie”. Sharon mówi, że cierpienie i proste życie są częścią duchowego oświecenia. Komfort fizyczny nie tylko nie jest niezbędny, ale też hamuje rozwój duchowy. Zamierzamy medytować. Południe. Hurra! Przeniosłyśmy się do Orientalu! Wiemy, że jedna noc tam będzie nas kosztować więcej niż tydzień na Korfu, ale to sytuacja wyjątkowa, a zresztą od czego są karty kredytowe? (Karta Shazzer nadal jest ważna będę mogła jej zwrócić pieniądze potem. Ciekawe, czy duchowe oświecenie na czyjś koszt jest w porządku?) Obie zgodnie doszłyśmy do wniosku, że hotel jest fantastyczny i natychmiast przebrałyśmy się w pastelowoniebieskie szlafroki, bawiłyśmy się w kąpieli z pianą itd. Poza tym Shazzer mówi, że po to, by zostać prawdziwym podróżnikiem, nie trzeba cały czas się umartwiać, bo to kontrast między światami i stylami życia prowadzi do duchowego oświecenia. Absolutnie się z nią zgadzam. Na przykład w obliczu obecnych problemów z żołądkiem jestem niezmiernie wdzięczna za toaletę i bidet.
20.00.
Shazzer spała (albo umarła na dyzenterię), więc postanowiłam pójść na spacer po hotelowym tarasie. Coś przepięknego. Stałam w atramentowych ciemnościach, lekki, ciepły wietrzyk odklejał mi z twarzy pierze, potem przechyliłam się przez barierkę i spoglądałam na rzekę Chao Phraya oraz na migające światełka i łódki w orientalnym stylu czające się w mroku. Samoloty to cudowny wynalazek - zaledwie 24 godziny temu siedziałam na łóżku w domu otoczona mokrym praniem - a teraz znajduję w tak niesamowicie egzotycznym i romantycznym miejscu. Właśnie miałam zapalić papierosa, kiedy nagle przed moim nosem pojawiła się bajerancka złota zapalniczka. Zerknęłam na twarz oświetloną płomykiem i wydałam z siebie jakiś dziwny odgłos. To był Harrison Ford z samolotu! Kelner przyniósł dziwnie mocny gin z tonikiem. Harrison Ford, czy też Jed, wyjaśnił, że w tropikach koniecznie trzeba brać chininę. Teraz zrozumiałam, dlaczego Shaz tak odbiło na jego punkcie. Spytał mnie o nasze plany wakacyjne. Powiedziałam, że postanowiłyśmy pojechać na hippisowską wyspę Koh Samui, zamieszkać w chatce i przeżyć duchowe oświecenie. Odparł, że chętnie by się tam z nami wybrał. Ja na to, że Sharon by się ucieszyła (gdyż oczywiście należał do niej, chociaż mu tego nie zdradziłam), i spytałam, czy ją obudzić. Od całej tej chininy czułam się już nieco wstawiona i wpadłam w panikę, kiedy delikatnie pogładził mnie palcem po policzku i pochylił się ku mnie.
- Bridget - syknął jakiś głos. - Kurde, ale z ciebie przyjaciółka. O nie, o nie. To była Shazzer.
7 sierpnia, czwartek
53,5, a może 51,5 kg?, papierosy 1O, widok słońca na niebie 0. Koh Samui Island, Thailand. (Hmm: rymy jak w piosence rapowej).
Przybiłyśmy do b. sielskiej - pomijając lejący deszcz - hippisowskiej plaży: cudny sierp piaseczku, małe chatki na palach i wszędzie restauracje. Chatki te są zbudowane z bambusa i mają balkoniki wychodzące na morze. Atmosfera między mną a Shaz jest dosyć chłodna, a Shaz dostała awersji do Chłopców Z Sąsiedniej Chatki, w rezultacie czego, chociaż jesteśmy tu zaledwie od osiemnastu godzin, już trzy razy w tym deszczu musiałyśmy zmieniać miejsce pobytu. Za pierwszym razem było to całkowicie uzasadnione, gdyż po jakichś trzech minutach od naszego pojawienia się w chatce przyszli chłopcy i próbowali nam sprzedać coś, co było albo heroiną, albo opium, albo krówką mleczną. Wtedy przeniosłyśmy się do nowego hotelu-chatki, gdzie sąsiadujący z nami chłopcy wyglądali b. schludnie, jak biochemicy lub ktoś w tym rodzaju. Niestety, ci biochemicy przyszli do nas i powiedzieli, że trzy dni temu w naszej chatce ktoś się powiesił, na co Shazzer nieodwołalnie postanowiła się przeprowadzić. Było już kompletnie ciemno. Biochemicy zaproponowali, że pomogą nam przenieść bagaż, ale Shaz nawet nie chciała o tym słyszeć, więc całe wieki wlokłyśmy się plażą z plecakami. Ale ukoronowaniem wszystkiego było, że po przebyciu 20 000 mil po to, by codziennie rano budzić się nad morzem, wylądowałyśmy w chatce wychodzącej na tył restauracji i kanał. Teraz więc musimy znowu ruszyć na poszukiwanie następnej chatki, która by się znajdowała nad morzem, ale nie sąsiadowała z nieodpowiednim towarzystwem ani nie była obciążona wisielczą karmą. Cholerna Shazzer.
23.30.
Właśnie wrciłyśmy z odlotowe knajpy z trwką, Shazz strsznie fajna. Moja najpszyjaciółka.
8 sierpnia, piątek
51 kg (cudowny skutek uboczny eksplozji brzucha), jedn. alkoholu O, papierosy 0 (bdb), czarodziejskie grzybki 12 (mmmmm, iiiiihaaaa).
11.30.
Kiedy się obudziłam - przyznaję, że dość późno - odkryłam, że jestem sama. Nie mogłam znaleźć Shazzer w chatce, więc wyszłam na balkon i zaczęłam się rozglądać. Ku memu strapieniu okazało się, że przerażające Szwedki z chatki obok zastąpił Chłopiec Z Sąsiedniej Chatki, ale oczywiście nie mogła to być moja wina, jako że podróżnicy nieustannie przyjeżdżają i wyjeżdżają. Założyłam korekcyjne okulary przeciwsłoneczne i po bliższej inspekcji odkryłam, że Chłopak Z Sąsiedniej Chatki to sobowtór Harisona Forda z samolotu. Podrywacz z Orientalu. Odwrócił się i uśmiechnął do jakiejś dziewczyny, która wychodziła z jego chatki. To była Shazzer, której filozofia „uważaj w podróży, unikaj Chłopców Z Sąsiedniej Chatki” najwyraźniej zawierała aneks „chyba że są niezwykle atrakcyjni”.
13.00.
Jed zabiera nas obie do kafejki na omlet z czarodziejskimi grzybkami! Początkowo podchodziłyśmy do tego nieufnie, gdyż jesteśmy przeciwne zakazanym substancjom, ale Jed wyjaśnił, że czarodziejskie grzybki to nie narkotyki, tylko sama natura, i że otworzą przed nami bramę do duchowego oświecenia. B. podniecona.
14.00.
Jestem piękna uderzającą, egzotyczną urodą, jestem częścią wszystkich kolorów i życia z jego wszystkimi prawami. Kiedy kładę się na piasku i patrzę na niebo przez kapelusz, przeświecają przez niego iskierki światła i jest to najpiękniejsza, najpiękniejsza i najbardziej drogocenna rzecz na świecie. Shazzer jest piękna. Wezmę kapelusz do morza, bo piękno morza połączyło się z drogocennymi iskierkami światła jak klejnoty.
17.00.
Sama w restauracji z mary cha. Shazzer się do mnie nie odzywa. Po omlecie z czarodziejskimi grzybkami początkowo nic się nie działo, ale kiedy wracałyśmy do swojej chatki, nagle wszystko zaczęło mnie niesamowicie śmieszyć i niestety rozchichotałam się na dobre. Shaz jednak nie była w nastroju do żartów. Po powrocie do chatki postanowiłam powiesić hamak na zewnątrz za pomocą sznurka, który się zerwał, więc wylądowałam na piachu. Wydało mi się to tak zabawne, że zrobiłam to raz jeszcze i, jak twierdzi Shazzer, przez następne czterdzieści pięć minut wykonywałam upadek z hamaka, którego atrakcyjności wcale nie umniejszały powtórzenia. Jed był w chatce z Shaz, ale poszedł popływać, więc postanowiłam dołączyć do niej. Leżała na łóżku, jęcząc: „Jestem brzydka, brzydka, brzydka, brzydka”. Zaniepokojona wstrętem, który Shazzer czuła do samej siebie i który tak kontrastował z moim nastrojem, podbiegłam do niej, żeby ją pocieszyć. Niestety, po drodze kątem oka uchwyciłam swoje odbicie w lustrze i stanęłam jak wryta, bo nigdy w życiu nie widziałam równie pięknej i zachwycającej istoty. Shaz utrzymuje, że przez kolejne czterdzieści minut próbowałam ją podnieść na duchu, ale wciąż mnie rozpraszało własne odbicie w lustrze. Ustawiałam się więc w różnych pozach i kazałam Shaz mnie podziwiać. Shaz tymczasem przeżywała prawdziwy koszmar, gdyż miała wrażenie, że cała jej twarz i ciało są poważnie zniekształcone. Wyszłam, żeby jej przynieść coś do jedzenia, i wróciłam, chichocząc, z bananem i Krwawą Mary. Powiedziałam, że kelnerka w restauracji miała na głowie abażur, po czym oszołomiona wróciłam na swe stanowisko przed lustrem. Shaz twierdzi, że następnie przez dwie i pół godziny leżałam na plaży, gapiąc się w niebo przez kapelusz i lekko poruszając palcami, podczas gdy ona zastanawiała się nad samobójstwem. Ja pamiętam tylko, że przeżywałam najpiękniejsze chwile swojego życia, pewna, że pojęłam najgłębsze, odwieczne prawa życia i że muszę tylko dać unieść się fali - jak to zostało opisane w Inteligencji emocjonalnej - czyli żyć według tych praw, a potem nagle jakby ktoś przekręcił wyłącznik i wszystko zniknęło. Wróciłam do chatki i w lustrze zamiast kobiecego wcielenia promiennego Buddy / Yasmin Le Bon ujrzałam po prostu siebie, czerwoną na gębie i spoconą, z włosami z jednej strony przylepionymi do czaszki, a z drugiej - sterczącymi na kształt rogów, Shaz zaś patrzyła na mnie wzrokiem mordercy z siekierą. B. mi smutno i jest mi wstyd za swoje zachowanie, ale to nie moja wina, tylko tych grzybków. Może jeżeli wrócę do chatki i pogadam z nią o duchowym oświeceniu, przestanie się na mnie boczyć.
15 sierpnia, piątek
51,5 (dziś w nieco lepszym nastroju), jedn. alkoholu 1, papierosy 25, duchowe oświecenia O, katastrofy 1.
9.00.
Miałyśmy fantastyczne wakacje, chociaż nie przeżyłyśmy duchowego oświecenia. Czułam się nieco osamotniona, bo Shaz często przebywała z Jedem, ale słońca było sporo, więc kąpałam się i opalałam, podczas gdy oni się bzykali, a wieczorami we trójkę chodziliśmy na kolację. Shaz ma złamane serce, bo Jed wczoraj wieczorem wyjechał na jakieś inne wyspy. Zamierzamy sobie zrobić superśniadanie na pocieszenie (ale bez grzybków), a potem znowu zostaniemy tylko we dwie i będziemy się świetnie bawić. Hurra!
11.30.
O jasna cholera i kurwa żesz mać. Właśnie wróciłyśmy do naszej chatki i odkryłyśmy, że ktoś wyłamał kłódkę i ukradł nasze plecaki. Z całą pewnością zamykałyśmy za sobą drzwi, więc ktoś musiał się włamać. Na szczęście miałyśmy ze sobą paszporty, a w plecakach nie trzymałyśmy wszystkich rzeczy, ale straciłyśmy bilety na samolot i czeki podróżne. Po zakupach w Bangkoku karta Shaz już też nie jest ważna. Zostało nam tylko 38 dolarów, samolot do Londynu z Bangkoku jest we wtorek, a my tkwimy setki mil od domu na jakiejś wyspie. Sharon płacze, a ja próbuję ją pocieszyć, chociaż z niewielkim skutkiem. Cała ta sytuacja przypomina Thelmę i Louise, kiedy Thelma idzie do łóżka z Bradem Pittem, który kradnie im wszystkie pieniądze, Geena Davis mówi, że wszystko w porządku, a Susan Sarandon płacze i odpowiada: „Nic nie jest w porządku, Thelma, z pewnością nic nie jest w porządku”. Sam lot do Bangkoku, żeby zdążyć na samolot, kosztowałby po 100 dolarów na głowę, a kto wie, czy w Bangkoku uwierzyliby nam, że zgubiłyśmy bilety i czy w ogóle mogłybyśmy... O Boże. Nie powinnam tracić głowy, muszę zachować zimną krew. Zaproponowałam Shazzer, żebyśmy wróciły do restauracji z marychą na parę Krwawych Mary, a potem przespały się z tą sprawą, na co Shaz odbiła szajba. Cały problem polega na tym, że z jednej strony ogarnia mnie panika, a z drugiej - uważam, że to cudownie, bo przeżyjemy przygodę, a to taka odmiana po wiecznym martwieniu się o obwód moich ud. Chyba się wymknę i pójdę po te Krwawe Mary. Nie zaszkodzi, jak się trochę rozerwiemy. Do poniedziałku nic z tym nie zrobimy, bo wszystko jest pozamykane. Pomyślałam sobie, że mogłybyśmy pójść do jakiegoś baru i zebrać napiwki za egzotyczny taniec, podczas którego wychodziłyby z nas piłeczki pingpongowe, ale doszłam do wniosku, że nie wygrałybyśmy z konkurencją.
13.00.
Hurra! Shazzza i ja jezziemy do Koh Samui jak hippisi i będziemy sprzedawać muszl naplaży. Dchowe ośfiesenie. Ale super. Polegamy tylko na sobie. Duchowość.
17.00.
Hmmm. Shaz jeszcze śpi, co mnie cieszy, bo raczej ciężko znosi całą tę sytuację. Myślę, że to dobra okazja, by sprawdzić swoją samodzielność. Wiem. Pójdę do tego dużego hotelu i wypytam się w recepcji, co można zrobić w sytuacji kryzysowej. Mogłabym na przykład zadzwonić do firmy zajmującej się czekami podróżnymi. Ale wtedy nie dostaniemy w porę zwrotu. Nie, nie. Muszę myśleć pozytywnie.
19.00.
A widzicie? Dopóki się nie traci ducha, zawsze znajdzie się coś, co cię wyciągnie z dołka. Na kogóż innego wpadłam w hotelowym holu, jak nie na Jeda? Powiedział, że jego podróż na wyspy została odwołana z powodu deszczu, że wieczorem wraca do Bangkoku i właśnie zamierzał przyjść się z nami pożegnać przed wyjazdem. (Shaz może się trochę zdenerwować, że od razu do niej nie przyszedł. Może myślał, że już wyjechałyśmy albo... No nie, nie zamierzam w imieniu Sharon wpadać w obsesję). W każdym razie Jed był strasznie miły, chociaż powiedział, że nie powinnyśmy zostawiać w chatce niczego wartościowego, nawet jeżeli domek był zamknięty na kłódkę. Potem wygłosił mały wykład (cholernie seksownym ojcowsko/księżowskim tonem), po czym powiedział, że trzeba próbować dostać się do Bangkoku, żeby zdążyć na wtorkowy lot, bo wszystkie loty stąd są dzisiaj, a na jutro nie ma miejsc, ale spróbuje zdobyć dla nas bilety na jutrzejszy pociąg, co powinno załatwić sprawę. Zaoferował też trochę pieniędzy na taksówki i hotel. Uważa, że jeżeli zaraz z rana w poniedziałek zadzwonimy do biura turystycznego w Londynie, to na pewno nam ponownie wydadzą bilety, które będą do odebrania na lotnisku.
- Oddamy ci te pieniądze - powiedziałam z wdzięcznością.
- Ej, nie martw się - odparł. - Nie jest to zbyt wiele.
- Nie, nie, oddamy - nalegałam. To hojne, bogate bóstwo, chociaż oczywiście pieniądze nie są ważne. Chyba że jest się w sytuacji kryzysowej.
18 sierpnia, poniedziałek
W pociągu z Surat Tkani Koh Samui do Bangkoku. W pociągu jest całkiem miło, oglądamy po drodze pola ryżowe i ludzi w spiczastych kapeluszach. Za każdym razem, kiedy pociąg się zatrzymuje, pod okna podchodzą handlarze z kurczakiem w sosie sate, który jest przepyszny. Ciągle myślę o Jedzie. Był taki miły i pomocny, że przypomniał mi się Mark Darcy z okresu, kiedy jeszcze nie chodził z Rebeccą. Jed dał nam nawet jedną ze swych toreb, żebyśmy mogły się spakować, i wszystkie szamponiki i mydełka z różnych hoteli. Shaz jest szczęśliwa, bo się wymienili telefonami i adresami i zaraz po powrocie mają się spotkać. Szczerze mówiąc, Shaz jest szczęśliwa aż do granic możliwości. To dobrze, bo tak się umęczyła z tym Simonem. Zawsze podejrzewałam, że wcale nie nienawidzi wszystkich mężczyzn, tylko tych porąbanych. O Boże. Mam nadzieję, że zdążymy na samolot.
19 sierpnia, wtorek
11.00.
Na lotnisku w Bangkoku. To jest jakiś koszmar. W głowie mam mętlik i ledwo widzę na oczy. Shaz poszła przodem, żeby zatrzymać samolot, a ja niosłam bagaż. Musiałam przejść koło celnika z psem na smyczy, który zaczął się wyrywać do mojej torby i szczekać. Celnicy jęli dziamgotać po swojemu, a potem jakaś kobieta w mundurze wojskowym zabrała mnie i moją torbę do separatki. Tam opróżnili torbę, potem wzięli nóż i rozcięli podszewkę, a w środku była plastikowa torebka z jakimś białym proszkiem. A potem... O Boże. O Boże. Na pomoc.
20 sierpnia, środa
38 kg, jedn. alkoholu O, papierosy O, kalorie O, szansę na to, że jeszcze kiedyś będę jadła tajskie potrawy na wynos 0.
11.00.
W areszcie w Bangkoku. Spokojnie. Spokojnie. Spokojnie. Spokojnie.
11.07.
Spokojnie.
11.02.
Założyli mi kajdany na nogi. Założyli mi KAJDANY NA NOGI. Tkwię w śmierdzącej celi w Trzecim świecie razem z ośmioma tajskimi prostytutkami i nocnikiem w kącie. Chyba zemdleję od tej duchoty. To! nie może się dziać naprawdę.
11.05.
O Boże. Zaczynam rozumieć, co się stało. Nie do wiary, że Jed mógł być tak podły, żeby najpierw przespać się z Shaz, a potem ukraść nam wszystkie rzeczy i wsadzić mnie do pudła. Nie do wiary. Ale spodziewam się, że niedługo przyjdzie ambasador Wielkiej Brytanii, wszystko wyjaśni i mnie stąd wyciągnie. Południe. Zaczynam się lekko niepokoić nieobecnością ambasadora Wielkiej Brytanii.
13.00.
Ambasador Wielkiej Brytanii na pewno przyjdzie po lunchu.
14.00.
Może ambasadora Wielkiej Brytanii coś zatrzymało, może jeszcze pilniejszy przypadek prawdziwego przemytu narkotyków, co jest ważniejsze od nieuzasadnionego uwięzienia.
15.00.
Jasna cholera, żesz kurwa! Mam nadzieję, że w ogóle powiadomili ambasadora Wielkiej Brytanii. Shazzer na pewno wszczęła alarm. Może przymknęli i ją? Ale gdzie ona jest?
15.30.
Muszę, muszę się pozbierać. Teraz mogę polegać tylko na sobie. Pieprzony Jed. Nie powinnam pielęgnować w sobie urazy. O Boże, jaka ja jestem głodna.
16.00.
Przed chwilą strażnik przyniósł jakiś paskudny ryż i parę rzeczy osobistych, które pozwolono mi zachować - majtki, zdjęcie Marka Darcy’ego, zdjęcie, na którym Jude pokazuje Shazzer, jak się przeżywa orgazm, oraz jakąś wymiętą kartkę z kieszeni w dżinsach. Próbowałam spytać strażnika o ambasadora Wielkiej Brytanii, ale on tylko pokiwał głową i powiedział coś, czego nie zrozumiałam.
16.30.
A widzicie? Nawet kiedy sytuacja wygląda kiepsko, może się pojawić światełko w tunelu. Okazało się, że na tej wymiętej kartce jest wiersz taty z klubu miłośników książki, który dał mi Mark. To literatura. Przeczytam go i pomyślę o przyjemniejszych rzeczach. Jeżeli Rudyarda Kiplinga Jeżeli spokój zachowasz, choćby go stracili Ubodzy duchem, ciebie oskarżając... O mój Boże. O mój BOŻE. Czy w Tajlandii nadal ścina się ludziom głowy?
21 sierpnia, czwartek
32 kg (bdb, ale tylko w wyobraźni), jedn. alkoholu 14 (ale również w wyobraźni), papierosy O, kalorie 12 (ryż), liczba razy, kiedy żałowałam, że zamiast do Tajlandii nie pojechałam do Cleethorpes 55.
5.00.
Przez całą tę koszmarną noc leżałam zwinięta w kłębek na zapchlonym starym worze wypchanym starymi skarpetami, który udawał materac. To dziwne, jak szybko człowiek przyzwyczaja się do brudu i niewygody. Najgorszy jest ten smród. Udało mi się przespać parę godzin z przerwami, kiedy się budziłam i przypominałam sobie, co się stało. Wciąż ani widu, ani słychu ambasadora Wielkiej Brytanii. Na pewno to tylko pomyłka i wszystko będzie OK. Nie wolno mi upadać na duchu.
10.00.
Przed chwilą w drzwiach pojawił się strażnik z jakimś sloaneowskim facecikiem w różowej koszuli.
- Czy pan jest ambasadorem Wielkiej Brytanii?! - wrzasnęłam, dosłownie się na niego rzucając.
- Yy... Nie, jestem zastępcą konsula. Charlie Palmer Thompson. Miło mi panią poznać. - Podał mi rękę gestem, który byłby uspokajająco brytyjski, gdyby nie to, że zaraz potem Charlie odruchowo wytarł dłoń w spodnie. Spytał mnie, co się stało, a potem zapisał szczegóły w notesie w skórzanej oprawie od Mulberry’ego, powtarzając co chwila: „Taa, taa. O Chryste, coś okropnego”, jakbym mu opowiadała anegdotkę z gry w polo. Zaczęłam wpadać w panikę, bo a) najwyraźniej nie pojmował powagi sytuacji, b) nie wyglądał na - nie żebym była snobką czy coś w tym rodzaju - najmądrzejszego człowieka w Wielkiej Brytanii i c) nie sprawiał wrażenia tak pewnego, jak bym chciała, że to wszystko jedna wielka pomyłka i że lada chwila zostanę uwolniona.
- Ale dlaczego? - spytałam, opowiedziawszy po raz kolejny całą historię. Wyjaśniłam mu, że Jed pewnie sam się włamał do naszej chatki i wszystko zaplanował.
- Widzi pani, cały dowcip polega na tym - Charlie konspiracyjnie pochylił się ku mnie - że każdy, kto tu ląduje, opowiada jakąś historię, zwykle bardzo podobną do pani wersji. Tak więc, jeżeli ten przeklęty Jed sam się do wszystkiego nie przyzna, to czarno to widzę.
- Dostanę karę śmierci?
- Boże święty, nie. Jasna cholera. Raczej nie. Może się pani spodziewać co najwyżej dziesięciu lat.
- DZIESIĘCIU LAT? Ale przecież ja nic nie zrobiłam.
- Taa, taa, fatalna sprawa, wiem - powiedział, z powagą kiwając głową.
- Ale ja nie wiedziałam, że tam są narkotyki!
- Jasne, jasne - przytaknął z taką miną, jakby znalazł się w nieco kłopotliwym położeniu na popijawie.
- Zrobi pan wszystko, co w pana mocy?
- Absolutnie tak - zapewnił, wstając. - Taa.
Obiecał, że przyniesie mi listę adwokatów do wyboru, i powiedział, że może wykonać dwa telefony w moim imieniu, żeby przekazać szczegóły tego, co mi się przydarzyło. Miałam niezły mętlik w głowie. Prawdę mówiąc, najlepszy byłby Mark Darcy, ale wolałam mu się nie przyznawać, że znowu się wpakowałam w tarapaty, zwłaszcza po tej sprawie z mamą i Juliem w zeszłym roku. W końcu zdecydowałam się na Jude i Shazzer. Czuję się tak, jakby teraz mój los znalazł się w rękach jakiegoś sloaneowskiego świeżo upieczonego absolwenta Oksfordu. Boże, tu jest po prostu okropnie. Gorąco, śmierdzące i dziwnie. Mam wrażenie, że to się nie dzieje naprawdę.
16.00.
Kompletne dno. Przez całe życie miałam przeczucie, że wydarzy się coś strasznego, no i się wydarzyło.
17.00.
Nie mogę upadać na duchu. Powinnam pomyśleć o czymś innym. Może poczytam sobie ten wiersz i spróbuję zignorować dwa pierwsze wersy: Jeżeli Rudyarda Kiplinga
Jeżeli spokój zachowasz,
choćby go stracili Ubodzy duchem, ciebie oskarżając;
Jeżeli wierzysz w siebie, gdy inni zwątpili,
Na ich niepewność jednak pozwalając.
Jeżeli czekać zdołasz, nie czując zmęczenia,
Samemu nie kłamiesz, chociaż fałsz panuje,
Lub nienawiścią otoczon, nie dasz jej wstąpienia,
Lecz mędrca świętego pozy nie przyjmujesz.
Jeżeli masz marzenia, nie czyniąc ich panem,
Jeżeli myśląc, celem nie czynisz myślenia,
Jeżeli triumf i porażkę w życiu napotkane
Jednako przyjmujesz oba te złudzenia.
Jeżeli zniesiesz, aby z twoich słów
Dla głupców pułapkę łotrzy tworzyli,
Lub gmach swego życia, co runął w nów,
Bez słowa skargi wznieść będziesz miał siły.
Jeżeli zbierzesz, coś w życiu swym zdobył,
I na jedną kartę wszystko to postawisz,
I przegrasz, i zaczniesz wieść żywot nowy,
A żal po tej stracie nie będzie cię trawić.
Jeżeli zmusisz, choć ich już nie stanie,
Serce, hart ducha, aby ci służyły,
A gdy się wypalisz. Wola twa zostanie
I Wola ta powie ci: „ Wstań! Zbierz siły!”
Jeżeli pokory twej zniszczyć nie zdoła tłumu obecność,
Pychy nie czujesz, z królem rozmawiając,
Jeżeli nie zrani cię wrogów ni przyjaciół niecność,
I ludzi cenisz, żadnego nie wyróżniając.
Jeżeli zdołasz każdą chwilę istnienia
Wypełnić życiem, jakby była wiekiem,
Twoja jest ziemia i wszystkie jej stworzenia
- mój synu - będziesz prawdziwym człowiekiem!
Dobry jest ten wiersz. Bardzo dobry, prawie jak poradnik. Może dlatego Mark Darcy mi go dał! Może wyczuł, że znajdę się w niebezpieczeństwie! A może po prostu próbował mi coś powiedzieć o mojej postawie. Co za tupet. Nie jestem pewna, czy potrafię każdą chwilę istnienia wypełnić życiem, ani tego, czy chcę być prawdziwym człowiekiem. Poza tym trochę trudno mi traktować tę katastrofę tak samo jak sukcesy, bo nie przypomina mi się, bym odniosła jakoweś, ale i tak zmuszę swoje serce i hart ducha, aby mi służyły jak podczas pierwszej wojny światowej albo jak żołnierz w dżungli, czy co tam Rudyard Kipling miał na myśli, i po prostu będę się trzymać. Przynajmniej do mnie nie strzelali ani nie musiałam uciekać z okopów. No i w więzieniu nie wydam pieniędzy, więc właściwie przezwyciężam kryzys finansowy. Tak, muszę znaleźć pozytywne strony tej sytuacji.
Zalety przebywania w więzieniu:
1. Nie wydaję pieniędzy.
2. Uda bardzo mi schudły i bez żadnego wysiłku straciłam na pewno przynajmniej trzy i pół kilo.
3. Włosom dobrze zrobi, jak ich nie będę myła, bo przedtem nie potrafiłam się zmusić, by wyjść z domu z nie umytą głową.
Kiedy więc wrócę do domu, będę chuda, z lśniącymi włosami i nieco bogatsza. Ale kiedy wrócę do domu? Kiedy? Będę już stara. Albo martwa. Jeżeli spędzę tu dziesięć lat, to już nigdy nie będę mogła mieć dzieci, chyba że po wyjściu zacznę brać lekarstwa na płodność i urodzę ośmioro. Stanę się samotną, załamaną, starą kobietą, wygrażającą pięścią ulicznikom, którzy będą mi wrzucać końskie łajno przez otwór na listy w drzwiach. Może urodzę dziecko w więzieniu? Mogłabym namówić zastępcę konsula Wielkiej Brytanii, żeby mnie zapłodnił. Ale skąd ja wezmę w więzieniu kwas foliowy? Dziecko urodzi się karłowate. Nie, muszę przestać. Przestać. Przestać. Wyobrażam sobie nie wiadomo jakie katastrofy. Ale to jest katastrofa. Przeczytam jeszcze raz ten wiersz.
22 sierpnia, piątek
Kalorie 22, bezlitosne minuty spędzone na ucieczce 0.
20.00.
Więzienie dla kobiet, Bangkok. Dziś rano przyszli i przenieśli mnie z aresztu do prawdziwego więzienia. Czarna rozpacz. To chyba znaczy, że mnie olali i uznali, że już po mnie. Moja cela to wielkie, brudne pomieszczenie, w którym upchnięto przynajmniej sześćdziesiąt kobiet. Wygląda na to, że coraz bardziej uchodzi ze mnie wszelka siła czy osobowość, bo jestem coraz brudniejsza i wyczerpana. Dzisiaj płakałam po raz pierwszy od czterech dni. Czuję się, jakbym spadała w jakąś otchłań. Jakby wszyscy o mnie zapomnieli i jakbym miała tu zmarnieć. Spróbuję usnąć. Tak bardzo tego potrzebuję.
23.00.
Aaa. Ledwo usnęłam, a obudziło mnie jakieś cmokanie w szyję. To było Kółko Lesbijek, które mnie dopadły. Wszystkie zaczęły mnie całować i obmacywać. Nie miałam ich czym przekupić, bo już oddałam swój stanik, a nie zamierzałam chodzić bez majtek. Nie mogłam zawołać strażnika, bo tutaj to najgorsze świństwo. Musiałam więc wymienić dżinsy na brudny, stary sarong. Oczywiście, czułam się molestowana, ale z drugiej strony było mi tak przyjemnie, że ktoś mnie dotykał. Aaa! Może jestem lesbijką? Nie. Chyba jednak nie.
24 sierpnia, niedziela
Minuty spędzone na płaczu 0 (hurra!). Nastrój o wiele lepszy, bo sobie pospałam. Poszukam Phrao. Phrao to moja przyjaciółka, bo przeniesiono ją tutaj w tym samym czasie co mnie i pożyczyłam jej swój stanik. Chociaż nie ma piersi, to i tak jej się podoba - chodzi w nim cały czas, powtarzając: „Madonna”. Nie mogę się oprzeć myśli, że to miłość interesowna, a wręcz przekupna, ale żebracy nie wybierają, a zawsze to miło mieć przyjaciółkę. Poza tym nie chcę, żeby się powtórzyła sytuacja, kiedy wypuszczono zakładników z Bejrutu i okazało się, że nikt nie lubił Terry’ego Waite’a. Jak się człowiek postara, to do wszystkiego można się przyzwyczaić. Nie zamierzam wpadać w dołek. W domu na pewno próbują coś z tym zrobić. Shazzer i Jude zorganizują kampanie prasowe jak dla Johna McCarthy’ego i staną pod Izbą Gmin z transparentami z moją podobizną i z pochodniami. Na pewno mogłabym coś zrobić. Wydaje mi się, że jeżeli moje wyjście z więzienia zależy od tego, czy złapią Jeda i wyduszą z niego przyznanie się do winy, to w to łapanie i wyduszanie powinni włożyć trochę więcej energii.
14.00.
Hurra! Nagle stałam się najbardziej lubianą dziewczyną w celi. Po cichutku uczyłam Phrao słów piosenek Madonny (bo Phrao ma hysia na jej punkcie), kiedy wokół nas zaczęła się tworzyć mała grupka. Chyba mnie uznały za jakąś boginię, bo znałam wszystkie teksty z Immaculate Collection. Skończyło się na tym, że zgodnie z wolą ludu wykonałam Like a Yirgin, stojąc na stercie materacy, w staniku i sarongu oraz używając tampaxa jako mikrofonu. W pewnej chwili rozległ się przenikliwy wrzask strażnika. Kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam, że właśnie wszedł zastępca konsula Wielkiej Brytanii.
- O Charlie - powiedziałam z wdziękiem, zeskoczyłam z materacy i podbiegłam do niego, usiłując jednocześnie zakryć stanik sarongiem i odzyskać resztki godności. - Tak się cieszę, że przyszedłeś! Musimy porozmawiać!
Chyba nie wiedział, gdzie podziać oczy, ale ciągle powracał wzrokiem do mojego stanika. Przyniósł mi torbę z Ambasady Brytyjskiej z wodą, biszkoptami, kanapkami, środkiem przeciw owadom, paroma długopisami, papierem i, co najważniejsze, z mydłem. Nie posiadałam się z radości. To był najwspanialszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam.
- Dziękuję, dziękuję. Nie potrafię wyrazić, jaka ci jestem wdzięczna - mówiłam, rozemocjonowana, prawie rzucając mu się na szyję i biorąc go brutalnie, przypartego do krat.
- Nie ma sprawy, to standard, naprawdę. Wcześniej bym ci przyniósł, ale ci cholerni idioci w biurze ciągle zżerali kanapki.
- Rozumiem. Charlie, a teraz - Jed.
Puste spojrzenie.
- Pamiętasz Jeda? - spytałam z anielską cierpliwością. - Faceta, który dał mi tę torbę? To bardzo ważne, żebyśmy go złapali. Chciałabym, żebyś zebrał więcej szczegółów na jego temat, a potem przysłał mi kogoś z brygady antynarkotykowej, kto poprowadziłby poszukiwania.
- Jasne - odparł Charlie poważnie, ale jednocześnie zupełnie bez przekonania. - Jasne.
- No, rusz trochę głową! - powiedziałam, przemieniając się w postać w stylu Peggy Ashcroft z ostatnich dni brytyjskich rządów w Indiach, która lada moment uderzy go parasolką w głowę. - Jeżeli władze tajlandzkie były tak uprzejme, by świecić przykładem w walce z narkotykami, bez rozprawy zamykając w więzieniu niewinną kobietę z zachodniego kraju, to powinny przynajmniej wykazać zainteresowanie złapaniem przemytnika narkotyków.
Charlie spojrzał na mnie tępo.
- Taa, jasne, jasne - powiedział, marszcząc brwi i z zapałem kiwając głową, choć jego spojrzenia nie rozświetlił najsłabszy nawet błysk zrozumienia. Kiedy jeszcze parę razy wyjaśniłam, o co mi chodzi, Charlie nagle zobaczył światełko w tunelu.
- Taa, taa. Rozumiem, co masz na myśli. Taa. Muszą szukać tego faceta, przez którego tu jesteś, bo inaczej wyglądałoby to tak, jakby nie kiwnęli nawet palcem.
- Dokładnie! - Rozpromieniłam się zachwycona swoją robotą.
- Jasne, jasne. - Charlie wstał, wciąż z szalenie poważnym wyrazem twarzy. - Każę im natychmiast wziąć się do roboty.
Patrzyłam za nim, dziwując się, jak takie coś mogło się pojawić w szeregach brytyjskiej służby dyplomatycznej. Nagle mnie olśniło.
- Charlie? - zagadnęłam.
- Taa - odparł, spuszczając wzrok, by sprawdzić, czy nie ma rozpiętego rozporka.
- Czym się zajmuje twój ojciec?
- Tata? - Charlie się rozpromienił. - Och, pracuje w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Stary pruk.
- Jest politykiem?
- Nie, urzędnikiem państwowym. Kiedyś był prawą ręką Douglasa Hurda. Rzuciłam okiem, czy strażnicy nie patrzą, i pochyliłam się w jego stronę.
- Jak się tutaj rozwija twoja kariera?
- Szczerze mówiąc, w ogóle się nie rozwija, cholera jasna - powiedział wesoło. - Ta Kalkuta to przeklęta dziura zabita dechami, chyba że się pojedzie na wyspy. Och, przepraszam.
- A nie chciałbyś zrobić kariery w dyplomacji? - zaczęłam kusząco. - Przecież wystarczy, że twój tata tylko zadzwoni do...
25 sierpnia, poniedziałek
45,5 kg (chudość będąca apelem o uwagę), liczba... och, pieprzyć to, mózg mi się zlasował. Co jest oczywiście korzystne dla chudnięcia.
Południe.
Zły, przygnębiający dzień. Chyba zwariowałam, myśląc, że mogę mieć jakiś wpływ na swoje położenie. Komary i pchły zżerają mnie do żywego mięsa. Mam mdłości i jestem osłabiona od niekończącej się biegunki, co stanowi problem w kontekście nocnika. Ale w pewnym sensie to dobrze, bo od tych zawrotów głowy wszystko wydaje mi się nierealne: o wiele lepsze od rzeczywistości. Chciałabym móc usnąć. Jak gorąco. Może mam malarię.
14.00.
Cholerny Jed. Jak człowiek może być tak...? Nie mogę pielęgnować w sobie urazy, bo w ten sposób wyrządzam krzywdę samej sobie. Zdystansować się. Nie życzę mu źle, nie życzę mu dobrze. Dystansuję się.
14.01.
Cholerny, pieprzony, zasyfiony śmierdziel z piekła rodem. Mam nadzieję, że upadnie mordą na jeża.
18.00.
Są rezultaty! Są rezultaty! Godzinę temu przyszedł strażnik i wygonił mnie z celi. Jak fantastycznie wyrwać się z tego smrodu! Zabrano mnie do małego pokoju przesłuchań ze stołem z plastyku udającego drewno, z szarym, metalowym regałem i egzemplarzem japońskiego pornosa dla gejów, który strażnik w pośpiechu schował, kiedy wszedł jakiś niski, dystyngowany Tajlandczyk w średnim wieku, który przedstawił się jako Dudwani. Okazało się, że to jakiś straszny beton z brygady antynarkotykowej. Dobry, stary Charlie. Zaczęłam relacjonować szczegóły z podróży, podałam numer lotu, którym przyleciał Jed, i tego, którym prawdopodobnie odleciał, opisałam torbę i samego Jeda.
- Na pewno na tej podstawie będzie pan mógł go znaleźć? - zakończyłam. - Na torbie muszą być jego odciski palców.
- Wiemy, gdzie jest - odparł wymijająco. - I nie ma linii papilarnych. - Fiuu. Nie ma linii papilarnych. To trochę tak, jakby nie miał sutków.
- To dlaczego jeszcze go nie złapaliście?
- Jest w Dubaju - powiedział beznamiętnie. Nagle okropnie się wkurzyłam.
- Och, jest w Dubaju, co? I wie pan o nim wszystko. I wie pan, że to zrobił. I wie też, że ja tego nie zrobiłam, a on mnie wrobił. Ale wieczorem wraca pan do domu, swoich uroczych pałeczek do kurczaka z sosem sate, do żony i dzieci, a ja mam tu tkwić do końca swego okresu rozrodczego za coś, czego nie zrobiłam, bo panu się nie chce zmusić kogoś do przyznania się do czegoś, czego ja nie zrobiłam.
Spojrzał na mnie skonsternowany.
- Dlaczego nie zmusi go pan do zeznań?
- Jest w Dubaju.
- W takim razie niech ktoś inny zeznaje.
- Panno Jones, my w Tajlandii...
- Na pewno ktoś widział, jak się włamywał do naszej chatki, albo zrobił to za niego. Ktoś musiał widzieć, jak zaszywał narkotyki pod podszewką. Zrobił to za pomocą maszyny do szycia. Niech pan prowadzi dochodzenie.
- Robimy, co w naszej mocy - stwierdził zimno. - Nasz rząd bardzo poważnie traktuje wszystkie przestępstwa narkotykowe.
- A mój rząd bardzo poważnie traktuje ochronę swoich obywateli - powiedziałam, myśląc przez chwilę o Tonym Blairze i wyobrażając sobie, jak wpada do tego pokoju i daje Tajlandczykowi w łeb. Tajlandczyk odchrząknął.
- Jestem dziennikarką - wtrąciłam. - Pracuję dla jednego z największych dzienników telewizyjnych Wielkiej Brytanii - powiedziałam, usiłując pozbyć się wizji Richarda Fincha mówiącego: „Myślę: Harriet Harman, myślę: czarna bielizna, myślę...” - Moi współpracownicy planują energiczną kampanię na rzecz mojego uwolnienia.
Umysłowy przeskok na Richarda Fincha: „O, Bridget Opadające Bikini nie wróciła z wakacji? Pewnie się bzyka na plaży i zapomniała o samolocie”.
- Mam powiązania na najwyższych szczeblach rządowych i u w a ż a m, że w obecnej atmosferze... - Tu urwałam i rzuciłam mu znaczące spojrzenie. Obecna atmosfera to już coś, prawda? - ...w naszych mediach bardzo źle by to wyglądało, gdybym pozostała uwięziona w tych urągających ludzkiej godności warunkach za przestępstwo, którego zwyczajnie nie popełniłam, co pan sam przyznaje, podczas gdy tutejsza policja nie egzekwuje swoich praw i nie wszczyna śledztwa. Z niesamowitą godnością zebrałam wokół siebie sarong, odchyliłam się na krześle i rzuciłam mu lodowate spojrzenie. Urzędnik powiercił się na swoim krześle i wbił wzrok w papiery. Potem podniósł głowę i przygotował długopis.
- Panno Jones, czy możemy wrócić do chwili, kiedy uświadomiła sobie pani, że włamano się do pani chaty? Ha!
27 sierpnia, środa
51 kg, papierosy 2 (ale za kosmiczną cenę), fantazje dotyczące Marka Darcy’ego / Colina Firtha / księcia Williama wpadającego z okrzykiem: „W imię Boga i Anglii, uwolnijcie moją przyszłą żonę!”: nieustające. Dwa dni niepokoju bez żadnych rezultatów. Ani widu, ani słychu odsieczy, tylko wieczne prośby o wykonanie piosenek Madonny. Dla uspokojenia ciągle czytam Jeżeli. W końcu dziś rano pojawił się Charlie - w zupełnie innym nastroju! Niezwykle poważny, z klasą i strasznie pewny siebie, z kolejną torbą zawierającą kanapki z serem topionym, na które - biorąc pod uwagę wcześniejsze fantazje na temat zapłodnienia w więzieniu - w ogóle nie miałam ochoty.
- Taa. Sprawa zaczyna się posuwać do przodu - powiedział Charlie tonem agenta rządowego dźwigającego ciężar tajemnicy ładunku wybuchowego M 15. - Prawdę mówiąc, jest cholernie dobrze. Są głosy z Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Starając się nie myśleć o gówienkach w pudełku, spytałam:
- Rozmawiałeś ze swoim tatą?
- Taa, taa. Wiedzą o wszystkim.
- Napisali o mnie w gazetach? - spytałam podniecona.
- Nie, nie. Ćśś, ćśś. Nie chcę robić zamieszania. Jest poczta do ciebie. Twoja przyjaciółka przyniosła ją mojemu tacie. Zresztą cholernie atrakcyjna, jak mówi tata.
Drżącymi rękami otworzyłam dużą, brązową kopertę z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Pierwszy list był od Jude i Shaz, napisany ostrożnie, niemal szyfrem, jakby podejrzewały, że może wpaść w ręce szpiegów.
Bridge, nic się nie martw, kochamy Cię. Wyciągniemy Cię stamtąd. Jed wytropiony. Mark Darcy pomaga (!). Serce podeszło mi do gardła. To była wiadomość najlepsza z możliwych (oczywiście poza wiadomością o unieważnieniu wyroku skazującego mnie na dziesięć lat więzienia). Pamiętaj o równowadze wewnętrznej i korzyściach, jakie ze sobą niesie więzienna dieta. Do zobaczenia wkrótce w 192. Pamiętaj: nic się nie martw. Dziewczyny rządzą Całujemy bardzo gorąco, Jude i Shaz
Popatrzyłam na list, mrugając ze wzruszenia, po czym niecierpliwie rzuciłam się na drugą kopertę. Może jest od Marka? List był napisany na odwrocie długiej pocztówki z panoramą jeziora Windermere i brzmiał następująco:
Jesteśmy z wizytą u babci w St Annę i podróżujemy wokół jezior. Pogoda mieszana, ale sklepy przy fabryczne są super. Tatuś kupił sobie kubraczek z owczej skóry! Czy mogłabyś zadzwonić do Uny i sprawdzić, czy nastawiła timer? Całuję, Mama

30 sierpnia, sobota
51 kg (taką mam nadzieję), jedn. alkoholu 6 (hurra!), papierosy O, kalorie 8755 (hurra!), liczba przeglądów torby, żeby sprawdzić, czy nie ma w niej jakichś narkotyków 24.
6.00.
W samolocie. Wracam do domu! Wolna! Chuda! Czysta! Z lśniącymi włosami! We własnym, czystym ubraniu! Hurra! Mam brukowce: „Marie Claire” i „Hello!” Coś wspaniałego.
6.30.
Nie wiadomo dlaczego, czuję jakiś ciężar na sercu. Dziwnie tak tkwić w samolocie w kompletnych ciemnościach, kiedy wszyscy śpią. Czuję ogromną presję, żeby być w euforii, ale tak naprawdę to jestem strasznie oszołomiona. Zeszłej nocy przyszli strażnicy i wywołali mnie. Zostałam zabrana do pokoju przesłuchań, gdzie oddano mi ciuchy i spotkałam się z jakimś innym urzędnikiem z ambasady o imieniu Brian, w dziwnej nylonowej koszuli z krótkim rękawem i okularach w drucianej oprawce. Powiedział, że w Dubaju nastąpił „przełom” i pojawiły się naciski z najwyższych szczebli w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, więc trzeba mnie jak najszybciej wyrwać z tego kraju, zanim zmieni się atmosfera. W ambasadzie wszystko było takie dziwne. Nie spotkałam tam nikogo oprócz Briana, który zaprowadził mnie prosto do pustej, staroświeckiej łazienki, gdzie znalazłam swoje rzeczy ułożone w stosik, i powiedział, żebym wzięła prysznic i się przebrała, ale to już. Nie wierzyłam własnym oczom, jak bardzo schudłam, ale w łazience nie było suszarki, więc włosy nadal wyglądały idiotycznie. Oczywiście to było nieistotne, ale wolałam po powrocie wyglądać ładnie. Właśnie zaczynałam się malować, kiedy Brian zapukał do drzwi, mówiąc, że już naprawdę musimy iść. Jak we śnie wyszłam w parną noc, wsiadłam do samochodu i popędziliśmy ulicami pełnymi kóz i tuktuków, gdzie wszyscy trąbili, a ludzie jeździli całymi rodzinami na jednym rowerze. Nie mogłam uwierzyć, jak czyste było lotnisko. Nie musiałam iść normalną drogą, tylko poszłam jakąś specjalną, oznakowaną trasą dla pracowników ambasady. Kiedy znaleźliśmy się przed przejściem, dookoła nas było pusto, samolot stał gotowy do odlotu i czekał na nas tylko jeden facet w odblaskowej, żółtej marynarce.
- Dziękuję - powiedziałam do Briana. - Podziękuj ode mnie Charliemu.
- Dobrze - odparł skwaszony. - Albo raczej jego tacie.
Potem podał mi paszport i uścisnął dłoń z wielkim szacunkiem, z jakim się nie spotkałam nawet przed uwięzieniem.
- Świetnie dałaś sobie radę - powiedział. - Dobra robota, panno Jones.
10.00.
Przed chwilą się obudziłam. Bardzo się cieszę na ten powrót. Rzeczywiście przeżyłam duchowe oświecenie. Teraz wszystko się zmieni.
Postanowienia na nowe życie po duchowym oświeceniu:
1. Nie wrócę do palenia i picia, bo nie piłam od jedenastu dni i w tym czasie wypaliłam tylko dwa papierosy (nie chcę wracać do tego, co przeżyłam, żeby je zdobyć). Chociaż może teraz wypiję tylko małą butelkę wina. Bo przecież muszę to jakoś uczcić. Tak.
2. Nie będę polegać na mężczyznach, tylko na samej sobie. (Chyba, że Mark Darcy zechce do mnie wrócić. O Boże, mam taką nadzieję. Mam nadzieję, że wie, że wciąż go kocham. Mam nadzieję, że to on mnie stamtąd wyrwał. Mam nadzieję, że będzie czekał na lotnisku).
3. Nie będę się przejmowała głupotami, tj. wagą, włosami, tym, kogo Jude zaprosiła do ślub.
4. Nie zrezygnuję z pomocy, jaką niosą poradniki, wiersze itd., ale ograniczę ją do najważniejszych spraw, np. optymizmu, normalności, przebaczania (ale nie Pieprzonemu Jedowi, jak go odtąd będę nazywać).
5. Będę bardziej ostrożna wobec mężczyzn - nauczona doświadczeniem z Pieprzonym Jedem, już nie wspominając o Danielu - bo to niebezpieczne istoty.
6. Nie będę słuchać pieprzenia ludzi, tj. Richarda Fincha, tylko zacznę ufać własnemu osądowi i polegać na samej sobie.
7. Będę bardziej uduchowiona i zacznę się trzymać zasad duchowości. Dobra, teraz mogę przeczytać „Hello!” i inne brukowce.
11.00.
Mmm. Fantastyczne rozkładówki z nieco zaokrągloną Dianą i owłosionym Dodim. A swoją drogą: właśnie wtedy, kiedy wreszcie schudłam, ona zaczyna nową modę na okrągłości. Super. Cieszę się, że jest szczęśliwa, ale nie jestem pewna, czy to dla niej odpowiedni mężczyzna. Mam nadzieję, że chodzi z nim nie tylko dlatego, że Dodi nie jest emocjonalnym popaprańcem. Chociaż zrozumiałabym to.
17.15.
W gazetach nie ma nic o mnie - ale w końcu, jak powiedział Charlie, to bardzo poufna sprawa trzymana przez rząd w tajemnicy, żeby nie psuć stosunków z Tajlandią, importu sosu z orzeszków ziemnych itd.
11.30.
Czernią tego sezonu jest brąz! Właśnie przejrzałam „Marie Claire”.
11.35.
Chociaż właściwie brąz powinien być szarością, bo to szarość była czernią ubiegłego sezonu. Tak.
11.40.
Fatalna sprawa, bo liczba brązowych ciuchów w mojej szafie wynosi O, ale może nadejdzie niespodziewana pomoc w postaci jakichś pieniędzy.
11.45.
Mmm. Po tak długiej przerwie wino smakuje fantastycznie. Strasznie uderza do głowy.
12.30.
Błe. Trochę mi niedobrze po tej gazetowej uczcie. Już zapomniałam o tym uczuciu przygnębienia i wstydu, jakie się ma potem - zupełnie jak na kacu - i wrażeniu, że świat zmienia się w jakąś straszną baśń, w której ludzie są przedstawiani jako dobrzy, a potem się okazuje, że są źli. Najbardziej podobała mi się historia księdza erotomana. Zawsze to miło, kiedy inni zachowują się nieładnie. Mam jednak wrażenie, że założyciele grupy wsparcia dla księdza erotomana („kobiety, które wchodzą w intymne związki z księżmi, nie mają się do kogo zwrócić ze swoim problemem”) to partyzantka. A co z innymi, którzy nie mają się do kogo zwrócić? Powinny istnieć również grupy wsparcia dla kobiet, które padły ofiarą torysów erotomanów, dla członków brytyjskich drużyn sportowych, którzy spali z członkami rodziny królewskiej, dla duchownych rzymskokatolickich, którzy spali z osobami publicznymi lub członkami rodziny królewskiej, oraz dla osób publicznych, które spały ze zwykłymi obywatelami, którzy następnie wyznali swą historię duchownym rzymskokatolickim, którzy z kolei sprzedali ją niedzielnym gazetom. Może i ja sprzedam swoją historię niedzielnym gazetom i będę miała pieniądze na brązowe ciuchy. Nie, to nie tak, moja duchowość już została zainfekowana przez mentalność brukowców. A może napisać książkę? Wrócę do Anglii w glorii jak John McCarthy i napiszę książkę pod tytułem Inne formacje chmur albo coś innego o zjawiskach meteorologicznych. Może mnie powitają jak bohatera, na lotnisku będzie na mnie czekać Mark, Jude, Shazzer, Tom, rodzice i tłumy fotoreporterów, a Richard Finch skamlać będzie o wywiad na wyłączność. Lepiej za bardzo się nie wstawiać. Mam nadzieję, że mi nie odbije. Może wyjdzie po mnie policja, adwokaci lub ktoś w tym rodzaju i zabiorą mnie do jakiejś tajnej bazy na złożenie raportu z wykonanej misji. Chyba się trochę zdrzemnę.
21.00 (już czasu brytyjskiego).
Przyleciałam na Heathrow z głową pękającą od samolotowego kaca, próbując oczyścić ubranie z okruchów chleba i różowej pasty do zębów podstępnie zaserwowanej jako deser oraz powtarzając sobie wypowiedź dla czekającej falangi reporterów: „To był koszmar. Istny koszmar. Grom z jasnego nieba. Nie czuję nienawiści (goryczy?), bo jeżeli moja tragedia będzie przestrogą dla innych kobiet, by ich przyjaciółki nie szły do łóżka z nieznajomymi, wówczas moje uwięzienie nie poszło na marne (nie okazało się bezowocne?)”. Ale jednocześnie wcale nie wierzyłam w to, że czekać na mnie będzie ta falanga reporterów. Bez żadnych incydentów przeszłam przez odprawę celną i z podnieceniem zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu znajomych twarzy, lecz natychmiast mnie obiegła - no właśnie, owa falanga. Tłum fotoreporterów i dziennikarzy z lampami błyskowymi. Poczułam kompletną pustkę w głowie i nie potrafiłam wydusić z siebie ani słowa oprócz tego, że jak papuga w kółko powtarzałam: „Bez komentarza” - zupełnie jak jakiś minister, którego przyłapano na bzykaniu się z prostytutką, i szłam przed siebie na uginających się nogach. Nagle ktoś zabrał mi wózek, a ktoś inny mnie objął, mówiąc:
- Już dobrze, Bridge, jesteśmy tu, jesteśmy z tobą, już dobrze. To była Jude i Shazzer.
31 sierpnia, niedziela
52 kg (Tak! Tak! Triumfalna kulminacja osiemnastoletniej diety, chociaż za zbyt wysoką cenę), jedn. alkoholu 4, kalorie 8995 (oczywiście zasłużone), postępy Budowlańca Gary’ego w łataniu dziury w ścianie 0.
2.00.
W domu. Jak to miło być znowu we własnym domu. I znowu widzieć Jude i Shazzer. Na lotnisku policjanci przeprowadzili nas przez tłum do pokoju przesłuchań, gdzie ludzie z brygady antynarkotykowej i jakiś facet z Ministerstwa Spraw Zagranicznych zaczęli mnie zasypywać pytaniami.
- Cholera, czy to nie może poczekać? - po jakiejś minucie wybuchnęła oburzona Shaz. - Nie widzicie, w jakim ona jest stanie?
Ci faceci najwyraźniej uważali, że dalsze przesłuchanie jest konieczne, ale w końcu tak się przerazili warczeniem Shazzer: „Jesteście ludźmi czy potworami?” i groźbami złożenia na nich doniesienia w Amnesty Intemational, że w końcu dali nam policjanta, który miał nas odwieźć.
- Prosimy tylko, żeby następnym razem panie uważały, z kim się zadają - powiedział facet z Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
- No, przepraszam bardzo... - zaczęła Shaz, ale Jude weszła jej w słowo: - Ależ oczywiście, proszę pana. - I wygłosiła bardzo fachową dziękczynną mowę.
W domu lodówka była pełna jedzenia, w piekarniku czekały pizze, na stole leżały Milk Tray i Dairy Box, płaty wędzonego łososia, paczki Minstreli i butelki Chardonnay. Na zakrytej plandeką dziurze w ścianie widniał wielki napis: „Witaj w domu, Bridget”. Znalazłam też faks od Toma - który wprowadził s i ę do tego celnika w San Francisco - z następującym tekstem:
KOCHANIE, NARKOTYKI TO ZIELE SZATANA. POWIEDZ NIE! DOMYŚLAM SIĘ, ŻE JESZCZE NIGDY W ŻYCIU NIE BYŁAŚ TAKA CHUDA. NATYCHMIAST WYRZECZ SIĘ WSZYSTKICH MĘŻCZYZN I ZOSTAŃ GEJEM. PRZYJEŻDŻAJ I ZAMIESZKAJ Z NAMI W KALIFORNIJSKIM GEJOWSKIM TRÓJKĄCIE. ZŁAMAŁEM JEROME’OWI SERCE! HAHAHAHA. ZADZWOŃ. KOCHAM CIĘ. WITAJ W DOMU.
Poza tym Jude i Shaz posprzątały z podłogi w sypialni cały ten bajzel po pakowaniu się, zmieniły pościel, wstawiły świeże kwiaty, a na nocnym stoliku położyły Silk Cuty. Kocham je. I tego cudownego egocentryka, Toma. Przygotowały dla mnie kąpiel, przyniosły do wanny kieliszek szampana, a ja im pokazałam ukąszenia pcheł. Potem przebrałam się w piżamę i rozsiadłyśmy się na łóżku z papierosami, szampanem i Milk Tray od Cadbury. Zaczęłam im opowiadać całą historię, ale chyba usnęłam, bo teraz jest już zupełnie ciemno, a Jude i Shaz wyszły, ale zostawiły mi na poduszce liścik z prośbą, żebym zadzwoniła, jak się obudzę. Nocują obie u Shazzer, bo w mieszkaniu Jude trwa remont, żeby po ślubie Podły Richard mógł się do niej wprowadzić. Mam nadzieję, że ma lepszego fachowca niż mój. Dziura w ścianie nic a nic się nie zmieniła.
10.00.
Aaa! Gdzie ja jestem? Gdzie ja jestem?
10.01.
To dziwne uczucie - leżeć w łóżku z pościelą. Miłe, ale nierzeczywiste. Oooj, właśnie sobie przypomniałam, że będę w gazetach. Polecę do sklepu. Wytnę wszystko, wkleję do albumu i będę pokazywać wnukom (jeżeli w ogóle się ich doczekam). Hurra!
10.30.
Nie do wiary. Jak sen albo jakaś głupia kaczka dziennikarska na prima aprilis. Nie mogę w to uwierzyć. Diana nie żyje, co wcale do niej nie pasuje.
11.10.
Włączę telewizor, pewnie powiedzą, że to pomyłka, że wróciła, a potem pokażą, jak wychodzi z Harbour Ciub, a wszyscy fotoreporterzy będą ją pytać, jak to było.
11.30.
Nie mogę w to uwierzyć. To takie przerażające, kiedy staje się oczywiste, że nikt kompetentny nie wie, co robić.
Południe.
Przynajmniej Tony Blair zachował kontrolę. Mówi wszystko, o czym inni myślą, zamiast w kółko powtarzać jak papuga: „Szok i ból”.
13.15.
Cały świat chyba zwariował. Nic już nie jest normalne.
13.21.
Dlaczego Jude i Shaz nie dzwonią?
13.22.
Może myślą, że jeszcze śpię. Zadzwonię do nich.
13.45.
Jude, ja i Shazzer zgadzamy się co do tego, że ona była naszym skarbem narodowym, i strasznie nam przykro, że wszyscy byli dla niej tacy nieżyczliwi i że źle się czuła w Anglii. Zupełnie jakby z nieba odezwał się głos: „Jak się zamierzacie o nią kłócić, to nikt jej nie będzie miał”.
14.00.
Ale czy to, cholera, musiało się stać akurat tego dnia, kiedy ja miałam być w gazetach?! O mnie ani słowa, nic.
18.00.
Nie mogę uwierzyć, że ona nie żyje. Ciągle muszę na nowo czytać nagłówek w gazecie, żeby to do mnie dotarło. Księżna Diana naprawdę była patronką samotnych kobiet, bo jak w typowej bajce zrobiła to, co wszystkie powinnyśmy zrobić, tzn. poślubiła przystojnego księcia, ale potem była na tyle uczciwa, by powiedzieć, że życie to nie bajka. Poza tym pokazała, że nawet ktoś tak piękny i wspaniały może być traktowany jak śmieć, czuć się nie kochany i samotny - ale wcale nie dlatego, że naprawdę jest śmieciem. No i wciąż na nowo tworzyła samą siebie i próbowała rozwiązać swoje problemy. Bardzo się starała, jak przystało na nowoczesną kobietę.
18.10.
Hmm. Ciekawe, co by ludzie powiedzieli, gdybym to ja umarła?
18.17.
Zwłaszcza, że nie pisnęli ani słowem o moim pobycie w tajlandzkim więzieniu.
18.20.
Przed chwilą zrozumiałam coś potwornego. Oglądałam telewizję przy ściszonym dźwięku i w pewnej chwili na ekranie pojawiła się pierwsza strona z jakiegoś brukowca, na której chyba rzeczywiście były prawdziwe zdjęcia zrobione tuż po wypadku. Uświadomiłam sobie, że jakiś potwór we mnie chciał zobaczyć te zdjęcia. Oczywiście nigdy nie kupiłabym tej gazety, nawet gdybym mogła, ale uch! Uch! Jak to o mnie świadczy? O Boże. Jestem okropna.
18.30.
Bezmyślnie gapię się przed siebie. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, ile miejsca księżna Diana zajmowała w mojej świadomości. To trochę tak, jakby Jude i Shazzer, pełne życia, rozchichotane i z błyszczykiem na ustach, nagle przemieniły się w coś tak dorosłego, przerażającego i obcego jak martwy człowiek.
18.45.
Przed chwilą widziałam w telewizji, jak jakaś kobieta poszła do centrum ogrodniczego, kupiła drzewko i zasadziła je dla księżnej Diany. Może i ja bym coś zasadziła w doniczce na parapecie, np. yyy, bazylię? Mogłabym ją kupić u Cullensa.
19.00.
Hmm. W tej sytuacji bazylia chyba jednak jest nie na miejscu.
19.05.
Wszyscy idą z kwiatami do Buckingham Pałace, jakby to była odwieczna tradycja. Czy ludzie zawsze to robili? Czy to jakiś obciach, coś, co ludzie robią po to, by ich pokazali w telewizji, tak jak wtedy, gdy koczują całą noc przed supermarketem w oczekiwaniu na wyprzedaż? Hmm. Ale i tak chcę iść.
19.10.
Trochę strasznie mi będzie tam iść z kwiatami... ale ja naprawdę bardzo ją lubiłam. Trochę tak, jakby u władzy znajdował się ktoś, kto był zupełnie taki sam jak ty. Poza tym wszyscy ważniacy krytykowali ją za te miny przeciwpiechotne, ale jeśli chodzi o mnie, to wybrała cholernie inteligentny sposób na wykorzystanie tego przeklętego rozgłosu. Lepsze to niż tylko siedzieć w domu i się ciskać.
19.15.
Jaki jest sens mieszkać w stolicy, jeżeli nie można się przyłączyć do masowej demonstracji uczuć? Nie bardzo to w angielskim stylu, ale może wszystko się zmieniło razem ze zmieniającą się pogodą, Europą i Tonym Blairem i teraz okazywanie uczuć jest w porządku. Może księżna Diana zmieniła sztywność Anglików.
19.25.
OK, idę do Kensington Pałace. Ale nie mam kwiatów. Kupię na stacji benzynowej.
19.40.
Na stacji benzynowej zabrakło kwiatów. Zostały tylko rzeczy w stylu Chocolate Orange i custard. Miło, ale do niczego mi się nie przydadzą.
19.45.
Ale na pewno by jej smakowały.
19.50.
Wzięłam „Vogue”, pudełko Milk Tray, jedną zdrapkę i paczkę Silk Cutów. Nie najlepszy wybór, ale wszyscy zaniosą kwiaty, a ja wiem, że ona lubiła „Vogue”.
21.30.
B. się cieszę, że poszłam. Trochę się krępowałam iść przez Kensington, bo pewnie wszyscy się domyślali, dokąd idę, a poza tym byłam sama, ale potem mi się przypomniało, że księżna Diana często była sama. W parku było b. ciemno i spokojnie, wszyscy w milczeniu szli w jednym kierunku. Nie było żadnych scen jak w telewizji. Ziemia pod murem była usłana kwiatami i świecami, a ludzie zapalali na nowo te, które zgasły, i czytali słowa pożegnania dla księżnej. Mam nadzieję, że - po tylu latach zamartwiania się, że nie jest wystarczająco dobra - teraz widzi, co wszyscy do niej czują. Naprawdę, to powinno stać się przesłaniem dla wszystkich kobiet, które przejmują się swoim wyglądem i stawiają sobie zbyt wysokie wymagania. Trochę mi było głupio przez „Vogue”, czekoladki i zdrapki, więc schowałam je pod kwiatami, a potem zaczęłam czytać epitafia, które mi uświadomiły, że nie trzeba być niczyim rzecznikiem, żeby umieć wyrazić swoje myśli. Najlepszy tekst pochodził chyba z Biblii i został napisany drżącą starczą ręką: „Kiedy byłam w opałach, zatroszczyliście się o mnie, kiedy znalazłam się w niebezpieczeństwie, próbowaliście je powstrzymać, kiedy ludzie ode mnie uciekali, podaliście mi dłoń. Cokolwiek


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Autor Wiadomość
MartorRodon
Administrator
Administrator



Dołączył: 19 Lip 2007
Posty: 191
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: Gdańsk


PostWysłany: Wto 17:40, 28 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ DWUNASTY
DZIWNE CZASY
1 września, poniedziałek
52 kg (muszę się pilnować, żeby od razu nie przytyć), kalorie 6452.
- Wiedziałam, że coś jest nie tak, kiedy podeszłam do przejścia - powiedziała Shaz, kiedy z Jude przyszły wczoraj wieczorem. - Ale pracownicy lotniska nie chcieli mi wyjaśnić, co się stało, tylko kazali mi wsiadać do samolotu, a potem nie pozwolili mi wysiąść, a chwilę potem zaczęło się kołowanie.
- To kiedy się dowiedziałaś? - spytałam, po czym wypiłam duszkiem kieliszek Chardonnay, na co Jude natychmiast wzięła butelkę i nalała mi następny. Było cudownie, cudownie.
- Dopiero po wylądowaniu - powiedziała Shaz. - To był najgorszy lot w moim życiu. Miałam nadzieję, że po prostu nie zdążyłaś wsiąść, ale oni zachowywali się jakoś tak dziwnie i pogardliwie wobec mnie. A jak tylko wysiadłam z samolotu...
- Aresztowali ją! - wykrzyknęła radośnie Jude. - Narąbaną w cztery trąbki.
- O nie - westchnęłam. - A ty miałaś nadzieję, że Jed wyjdzie po ciebie.
- Drań - powiedziała Shaz, rumieniąc się. Pomyślałam sobie, że lepiej już nie wspominać o Jedzie.
- Ktoś od niego stał za tobą w kolejce w Bangkoku - wyjaśniła Jude. - Widocznie czekał na Heathrow na telefon i natychmiast wsiadł do samolotu do Dubaju.
Okazało się, że Shaz zadzwoniła do Jude z komisariatu, a potem szybko pojechała do Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
- Ale nie mogłam niczego załatwić - powiedziała Jude. - Zaczęły się gadki, że mogą cię wsadzić na dziesięć lat.
- Pamiętam. - Aż mnie ciarki przeszły.
- W środę wieczorem zadzwoniłyśmy do Marka, a on natychmiast uruchomił wszystkie swoje kontakty w Amnesty i Interpolu. Próbowałyśmy złapać twoją mamę, ale na jej sekretarce znalazłyśmy wiadomość, że pojechała na wycieczkę nad jeziora. Zastanawiałyśmy się nad telefonem do Geoffreya i Uny, ale doszłyśmy do wniosku, że tylko dostaną histerii i na nic się nam nie przydadzą.
- Bardzo rozsądnie - zauważyłam.
- W piątek dowiedziałyśmy się, że cię przeniesiono do regularnego więzienia... - powiedziała Shaz.
- I Mark wsiadł do samolotu do Dubaju.
- Poleciał do Dubaju? Dla mnie?
- Był fantastyczny - stwierdziła Shaz.
- A gdzie on jest teraz? Zostawiłam mu wiadomość, ale nie oddzwonił.
- Jeszcze nie wrócił - odparła Jude. - W poniedziałek miałyśmy telefon z Ministerstwa Spraw Zagranicznych i wyglądało na to, że sytuacja się zmieniła.
- To pewnie wtedy Charlie rozmawiał ze swoim tatą! - wykrzyknęłam z podnieceniem.
- Pozwolili nam wysłać do ciebie list...
- A we wtorek dowiedziałyśmy się, że złapali Jeda...
- A w piątek zadzwonił Mark i powiedział, że Jed do wszystkiego się przyznał...
- A potem w sobotę ni z tego, ni z owego dzwonią, że już jesteś w samolocie!
- Hurra! - wrzasnęłyśmy wszystkie trzy, stukając się kieliszkami. Bardzo chciałam wrócić do tematu Marka, ale po tym wszystkim, co dziewczyny dla mnie zrobiły, nie mogłam wyjść na płytką i niewdzięczną.
- Czy on jeszcze chodzi z Rebeccą? - wybuchnęłam.
- Nie! - odparła Jude. - Już nie! Już nie!
- Ale co się stało?
- Właściwie to nie wiemy - powiedziała Jude. - W jednej chwili wszystko było jak dawniej, a już w następnej Mark zrezygnował z wyjazdu do Toskanii i...
- Nigdy nie zgadniesz, z kim teraz chodzi Rebecca - wtrąciła Shaz.
- Z kim?
- Z kimś, kogo znasz.
- Chyba nie z Danielem? - spytałam z dziwną mieszaniną uczuć.
- Nie.
- Z Colinem Firthem?
- Nie.
- Fiuu. Z Tomem?
- Nie. Z kimś, kogo całkiem dobrze znasz. Żonaty.
- Z moim tatą? Z Jeremym Magdy?
- Ciepło, ciepło.
- Co? Chyba nie z Geoffreyem Alconburym?
- Nie - zachichotała Shaz. - On jest mężem Uny i gejem.
- Z Gilesem Benwickiem - wypaliła Jude.
- Z kim? - wymamrotałam.
- Z Gilesem Benwickiem - potwierdziła Shaz. - Na miłość boską, przecież znasz Gilesa, to ten, który pracuje z Markiem i którego uratowałaś po próbie samobójczej u Rebeki.
- Ten, któremu kiedyś wpadłaś w oko.
- Po swych wypadkach oboje z Rebeccą zaszyli się z poradnikami w Gloucestershire i teraz... są razem.
- Są jednością - dodała Jude.
- Połączyli się w akcie miłości - zagalopowała się Shaz. Nastąpiła chwila milczenia, a my spoglądałyśmy po sobie, zadziwione tym zdumiewającym zrządzeniem losu.
- Świat chyba zwariował! - wybuchnęłam z mieszaniną zdumienia i strachu. - Giles Benwick nie jest przystojny, nie jest bogaty.
- No, prawdę mówiąc, to jest - wymruczała Jude.
- Ale nie jest facetem innej kobiety. Dla Rebeki nie jest symbolem pozycji społecznej.
- Poza tym, że jest bardzo bogaty - powiedziała Jude.
- A jednak Rebecca go wybrała.
- Właśnie, święte słowa! - powiedziała poruszona Shaz.
- Dziwne czasy! Doprawdy, dziwne czasy!
- Niedługo książę Filip zaproponuje mi, żebym z nim chodziła, a Tom zacznie się umawiać z królową! - wykrzyknęłam.
- Nie z Pretensjonalnym Jerome’em, tylko z naszą własną, kochaną królową - sprecyzowała Shaz.
- Nietoperze zjadać będą słońce - puściłam wodze fantazji. - Konie rodzić się będą z ogonami na głowie, a na naszych dachach zaczną lądować kostki zamrożonego moczu, częstujące nas papierosami.
- A księżna Diana nie żyje - powiedziała poważnie Shazzer. Nastrój gwałtownie się zmienił. Wszystkie zamilkłyśmy, próbując sobie przyswoić tę straszną, szokującą i niewiarygodną myśl.
- Dziwne czasy - obwieściła Shaz, wielce złowieszczo kręcąc głową. - Doprawdy dziwne czasy.
2 września, wtorek
52,5 kg (od jutra przestaję się obżerać jak świnia), jedn. alkoholu 6 (nie powinnam znowu pić zbyt dużo), papierosy 27 (nie powinnam znowu palić zbyt dużo), kalorie 6285 (nie powinnam znowu zacząć jeść zbyt dużo).
8.00.
W domu. Z powodu śmierci Diany Richard Finch odwołał wszystkie materiały, jakie robili o Narkotykowej Dziewczynie z Tajlandii (czyli o mnie), i dał mi dwa dni, żebym się pozbierała. Nie mogę się pogodzić z tą śmiercią. Może w naszym kraju nastąpi jakiś kryzys. To koniec pewnej ery, bez dwóch zdań, ale również początek nowej, bo zaczyna się jesień. Czas na nowy początek. Postanowiłam nie wracać do starych przyzwyczajeń, nie odsłuchiwać co chwila sekretarki i nie czekać całe życie, aż Mark zadzwoni, tylko zachować spokój i równowagę.
8.05.
Ale dlaczego Mark rozstał się z Rebeccą? Dlaczego ona chodzi z tym wykręconym Gilesem Benwickiem? DLACZEGO? DLACZEGO? Czy Mark poleciał do Dubaju dlatego, że wciąż mnie kocha? Ale dlaczego nie oddzwonił? Dlaczego? Dlaczego? Zresztą wszystko jedno. Teraz jest mi to obojętne. Pracuję nad sobą. Zrobię sobie woskowanie nóg.
10.30.
Z powrotem w domu. Spóźniłam się (8.30) na woskowanie nóg, ale okazało się, że kosmetyczka nie przyjdzie „z powodu księżnej Diany”. Recepcjonistka mówiła o tym niemal sarkastycznie, ale, jak już wspomniałam, kimże jesteśmy, by oceniać, co przeżywa każdy z nas? Jeżeli śmierć Diany nas czegoś nauczyła, to na pewno tego, by nie oceniać siebie nawzajem. W drodze do domu trudno mi było jednak utrzymać ten nastrój, bo na Kensington High Street utknęłam w ogromnym korku, przez który pokonanie odległości, jaką normalnie przejeżdżam w dziesięć minut, zajęło mi cztery razy więcej czasu. Gdy wreszcie dotarłam do źródła korka okazało się, że są nim zwykłe roboty drogowe, tyle że nic się tam nie działo, nie było żadnych robotników i tylko stała tablica z tekstem: „Robotnicy pracujący na tej drodze postanowili na cztery dni przerwać roboty drogowe jako wyraz szacunku dla zmarłej księżny Diany”. Ooo, miga lampka na sekretarce. To był Mark! Słychać go było bardzo słabo i rozlegały się jakieś trzaski.
- Bridget... właśnie się dowiedziałem. Jestem zachwycony, że jesteś wolna. Zachwycony. Wrócę w... - Nastąpiło jakieś głośne syczenie na linii, po czym połączenie zostało zerwane. Dziesięć minut później zadzwonił telefon.
- O, cześć, kochanie, wiesz co?
Moja matka. Moja własna matka! Ogarnęła mnie potężna fala miłości.
- Co? - spytałam, a łzy napływały mi do oczu.
- „Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy”. Nastąpiła długa chwila ciszy.
- Mamo? - odezwałam się w końcu.
- Ćśś, kochanie, cisza. - (Znowu milczenie). - Pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy.
Wzięłam głęboki oddech, wetknęłam słuchawkę pod brodę i zabrałam się do robienia kawy. Już zdążyłam się przekonać, że trzeba umieć się zdystansować wobec szaleństwa innych ludzi, bo człowiek ma dość własnych problemów. W tej samej chwili zadzwoniła komórka. Usiłując zignorować pierwszy telefon, który zaczął wibrować i się drzeć: „Bridget, nigdy nie odnajdziesz równowagi, jeśli nie nauczysz się pracować w ciszy!”, włączyłam komórkę. To był mój tata.
- O, Bridget - powiedział sztywnym, wojskowym tonem.
- Porozmawiasz z matką przez telefon stacjonarny? Wprowadziła się w niezły stan.
Ona była w niezłym stanie? Czy oni w ogóle o mnie nie myślą? O swojej krwi z ich krwi, i kości z ich kości? Nastąpiła seria szlochnięć, wrzasków i niewytłumaczalnych trzasków na linii „stacjonarnej”.
- OK, tato, pa - powiedziałam i znowu wzięłam normalną słuchawkę.
- Kochanie - zaskrzeczała mama głosem ochrypłym od żalu nad samą sobą. - Muszę ci o czymś powiedzieć. Już nie mogę tego ukrywać przed rodziną i tymi, których kocham.
Usiłując nie deliberować nad różnicą między „rodziną” i „tymi, których kocham”, powiedziałam pogodnie:
- Oj tam! Nie musisz mówić, jeżeli nie chcesz.
- A co mam zrobić?! - wrzasnęła histerycznym głosem. - Kłamać? Jestem uzależniona, kochanie, uzależniona! Zaczęłam się gorączkowo zastanawiać, od czego mogła się uzależnić. Moja mama nigdy nie piła więcej niż szklaneczkę sherry, odkąd w 1952 roku Mavis Enderbury spiła ją na swym przyjęciu urodzinowym i potem trzeba było ją odwieźć do domu na ramie roweru należącego do „kogoś, kto się nazywał „Kurdupel”. Przyjmowanie lekarstw ogranicza do pastylki Fisherman’s Friend, kiedy czuje drapanie w gardle w trakcie odbywającego się dwa razy roku przedstawienia Amatorskiego Kółka Teatralnego Kettering.
- Jestem uzależniona - powtórzyła, po czym zrobiła dramatyczną pauzę.
- Taaa - powiedziałam. - Uzależniona. A od czego to konkretnie jesteś uzależniona?
- Od związków - odparła. - Jestem uzależniona od związków, kochanie. Jestem współuzależniona. Trzasnęłam głową w stół przede mną.
- Trzydzieści sześć lat z tatusiem! - wyliczyła. - I niczego nie zrozumiałam.
- Ależ, mamo, bycie czyjąś żoną jeszcze nie znaczy, że...
- Nie, nie, jestem współuzależniona z tatusiem. Jestem współuzależniona od rozrywki. Powiedziałam tatusiowi, że... Oj, muszę kończyć. Pora na moje afirmacje.
Siedziałam, gapiąc się na ekspres do kawy, a myśli galopowały mi po głowie. Czy oni nie wiedzą, co mi się przydarzyło? Może mama w końcu znalazła się na krawędzi? Znowu zadzwonił telefon. To był tata.
- Przepraszam za tamto.
- Co się dzieje? Jesteś teraz z mamą?
- Tak, w pewnym sensie... Poszła na jakieś zajęcia czy coś tam.
- Gdzie jesteś?
- Jestem w... no, to taka... yyy... Nazywa się „Tęcze”. Sekta Moona? Scjentolodzy? Est?
- To... yyy... ośrodek odwykowy.
O mój Boże. Okazuje się, że nie ja pierwsza zaczęłam się martwić piciem taty. Mama mówiła, że pewnej nocy, kiedy byli u babci w St Annę, pojechał do Blackpool, po czym wrócił do domu staruszków kompletnie nawalony, z butelką Famous Grouse i plastikową laleczką Scary Spice, która miała sztuczną szczękę przyczepioną do piersi. Wezwano lekarza i w zeszłym tygodniu rodzice pojechali prosto od babci w St Annę do tego ośrodka, gdzie mama, jak na to wygląda, nie zamierzała usunąć się w cień.
- Raczej nie sądzą, by stara, dobra szkocka stanowiła tu jakiś poważny problem. Mówią, że maskuję swój ból, czy coś w tym rodzaju, związany z tymi wszystkimi Juliami i Wellingtonami. Plan jest taki, że mam jej pozwolić oddawać się nałogowi wspólnej „zabawy”.
O Boże. Chyba lepiej nic nie mówić rodzicom o Tajlandii, przynajmniej na razie.
22.00.
Nadal w domu. No i co? Hurra! Cały dzień sprzątałam, utykałam i teraz wszystko jest pod kontrolą. Poczta załatwiona (no, powiedzmy, że ułożona w stosik). A poza tym Jude ma rację. To jakiś absurd, że od czterech miesięcy mam w ścianie ogromną dziurę i na cud zakrawa, że jeszcze nikt mi się przez nią nie wdarł do mieszkania. Już nie dam się nabrać na bezsensowne wymówki Budowlańca Gary’ego. Poproszę znajomego Jude, który jest prawnikiem, żeby napisał do niego list. Jak widać, wiele można zdziałać, kiedy się jest nowym, pewnym siebie człowiekiem. Cudownie...
Szanowny Panie, działamy w imieniu panny Bridget Jones. Poinformowano nas, że nasza klientka 5 marca 1997 roku drogą kontaktu werbalnego ustaliła z Panem, iż skonstruuje Pan przybudówkę w jej mieszkaniu (składająca się z drugiej pracowniosypialni oraz tarasu na dachu) za (cytuję) sumę 7 000 funtów. 21 kwietnia 1997 roku nasza klientka wypłaciła Panu 3 500 funtów jako zaliczkę za rozpoczęte prace. Umowa stwierdzała, iż prace zostaną ukończone w ekspresowym terminie sześciu tygodni od dnia wypłaty zaliczki. Rozpoczął Pan prace 25 kwietnia 1997 roku poprzez wybicie w fasadzie dziury o wymiarach 1,5 na 2,5 metra. Wciągu następnych tygodni zaprzestał Pan wykonywania swych prac. Nasza klientka wielokrotnie usiłowała się z Panem skontaktować telefonicznie oraz zostawiała wiadomości, na które Pan nie odpowiadał. Ostatecznie 30 kwietnia 1997 roku wrócił Pan do mieszkania naszej klientki, podczas gdy ta przebywała w pracy. Zamiast jednak kontynuować pracę, co zostało ustalone w umowie, po prostu zasłonił Pan grubą plandeką dziurę, którą wybił w fasadzie. Od tej pory nie wrócił Pan do wykonywania swych prac ani nie odpowiadał na liczne wiadomości telefoniczne naszej klientki z prośbą o kontakt. Dziura, którą zostawił Pan w fasadzie mieszkania naszej klientki, naraża mieszkanie na niską temperaturę, niebezpieczeństwa oraz ryzyko okradzenia. Pańskie odstąpienie od wykonywania pracy, jakiej się Pan podjął, stanowi jaskrawe złamanie warunków umowy, którą zawarł Pan z naszą klientką. Tym samym doprowadził Pan do rozwiązania umowy, które to rozwiązanie nasza klientka akceptuje... Bla bla, srutututu kłębek drutu... upoważniona do odzyskania kosztów... bezpośrednio odpowiedzialny za wszelkie straty... jeżeli nie skontaktuje się Pan z nami w ciągu siedmiu dni od dnia otrzymania niniejszego listu oraz nie potwierdzi, iż zrekompensuje Pan naszej klientce wszelkie poniesione straty... w rezultacie będziemy zmuszeni bez uprzedniego zawiadomienia wszcząć przeciw Panu postępowanie sądowe.
Ha. Ahahahaha! To mu da nauczkę, której nigdy nie zapomni. Już wysłałam ten list, więc dostanie go jutro. To mu udowodni, że ze mną nie ma żartów i że nie dam się rozstawiać po kątach i znieważać. Dobra. Teraz jakieś pół godzinki zastanowię się nad pomysłami na jutrzejsze zebranie.
22.15.
Hmmm. Może lepiej poszukam w gazetach. Ale trochę później.
22.30.
Nie zamierzam się przejmować Markiem Darcym. Faceci są niepotrzebni. Kiedyś mężczyźni i kobiety się schodzili, bo kobiety nie mogły przetrwać bez mężczyzn, ale teraz - ha! Mam własne mieszkanie (chociaż z dziurą w ścianie), przyjaciół, dochody i pracę (przynajmniej do jutra), więc - ha! Hahahahahaha!
22.40.
Dobra. Pomysły.
22.41.
O Boże. Mam okropną ochotę na seks. Nie kochałam się od pierwszej wojny punickiej.
22.45.
Może coś nowego o Nowej Lewicy Nowej Brytanii? Jak po miesiącu miodowym, kiedy człowiek chodził z kimś przez pół roku, a potem się wkurza za nie pozmywane naczynia? Hmm. W czasach studenckich tak łatwo było uprawiać seks i umawiać się z facetami. Może studenci nie zasługują na te cholerne dotacje, skoro ciągle uprawiają seks. Liczba miesięcy, w trakcie których nie uprawiałam seksu: 6 Liczba sekund, w trakcie których nie uprawiałam seksu: (Ile sekund ma dzień?) 60 x 60 = 3600 x 24 = (Chyba sobie kupię kalkulator). = 86 400 x 28 = 2 419 200 x 6 miesięcy = 14 515 200 Czternaście milionów pięćset piętnaście tysięcy dwieście sekund, odkąd ostatnio uprawiałam seks.
23.00.
A może, po prostu i zwyczajnie, JUŻ NIGDY NIE BĘDĘ UPRAWIAŁA SEKSU.
23.05.
Ciekawe, co się dzieje z człowiekiem, kiedy nie uprawia seksu? To dobrze czy źle?
23.06.
A może mi wszystko pozarasta?
23.07.
Nie powinnam myśleć o seksie. Jestem istotą duchową.
23.08
A poza tym lepiej się nie rozmnażać.
23.10.
Germaine Greer nie miała dzieci. Ale czego to dowodzi?
23.15.
Dobra, Nowa Lewica, Nowa... O Boże. Żyję w celibacie. Celibat! Nowy Celibat! Skoro ja się znalazłam w takiej sytuacji, to na pewno przeżywają wiele innych osób. Czyż nie o to chodzi w duchu czasów? „Ostatnio ludzie coraz rzadziej uprawiają seks”. Ale jakoś nie podoba mi się takie popularne ujęcie. Przypomina mi się taki artykuł z „The Times”, który zaczynał się następująco: „Ostatnio pojawia się coraz więcej jadłodajni”, a tego samego dnia w „Telegraph” pojawił się artykuł pod tytułem Gdzie się podziały jadłodajnie? Dobra, trzeba kłaść się spać. Muszę się pojawić bardzo wcześnie w swój pierwszy dzień nowego życia.
3 września, środa
53 kg (aaa, aaa), kalorie 4955, liczba sekund, odkąd ostatnio uprawiałam seks 14 601 600 (wczorajsza liczba + 86 400 - zawartość sekund w jednym dniu).
19.00.
Pierwszego dnia po Tajlandii przyszłam do pracy wcześnie, spodziewając się, że zostanę otoczona troską i szacunkiem, lecz zamiast tego zastałam Richarda Fincha w tradycyjnie paskudnym nastroju - był rozdrażniony, z obłędem w oku obsesyjnie palił jednego papierosa za drugim, jednocześnie żując gumę.
- Hoho! - wykrzyknął, kiedy weszłam. - Hoho! Ahahahahaha! To co tam masz w torebce, co? Opium, nie? Skuna? Zaszyłaś prochy pod podszewką? Przywiozłaś trochę Fioletowych Serduszek? Ciutkę ecstasy dla studentów? A może poppersa? Jakiegoś fajniutkiego speeda? Haszyyyyyysz? Szczyptę koki? Oooo okikoki! - zawył jak opętany. - Ooo, okikokiokikokiiii! Oooo! Okikokiokikokiiiiii! - W jego oczach pojawił się błysk szaleństwa, Richard przyciągnął do siebie dwóch researcherów i ruszył w moją stronę, drąc się: - Skłon na raz, skok na dwa, Bridget wszystko w torbie ma, tada!
Zrozumiałam, że nasz kierownik jest na zejściu po narkotykowym odlocie, więc uśmiechnęłam się miłosiernie i go zignorowałam.
- Och, zadzieramy dzisiaj noska, co? Ooo! No, ludzie. Przyszła Bridget Zarozumiała Dupeńka Prosto Z Więzienia. Zaczynamy. Zaczynanananamy.
Naprawdę nie tego się spodziewałam. Wszyscy zaczęli się gromadzić wokół stołu i z pretensją spoglądać to na zegar, to na mnie. Cholera, przecież było dopiero dwadzieścia po dziewiątej: zebranie miało się zacząć o wpół do dziesiątej. Tylko dlatego, że zaczęłam przychodzić wcześniej, nie znaczy, że zebranie też ma się odbywać wcześniej.
- No dobra, Brrrnridget! Pomysły. Jakie mamy na dzisiaj pomysły, które zachwycą czekający z zapartym tchem naród? Dziesięć rad dla przemytników od Tej, Która Zna Się Na Wszystkim? Złoty medal za zwabienie Charliego do meliny narkomańskiej?
Jeżeli wierzysz w siebie, gdy inni zwątpili” - pomyślałam. Och, pieprzyć to, zaraz mu dam w gębę. Spojrzał na mnie, żując gumę i z oczekiwaniem szczerząc zęby. Na szczęście przy stole nie rozległy się normalne w takiej sytuacji chichoty. Prawdę mówiąc, cały ten tajlandzki epizod zapewnił mi zupełnie nowy szacunek kolegów, którym naturalnie byłam zachwycona.
- A co powiesz na Nową Partię Pracy - po miesiącu miodowym?
Richard Finch uderzył głową w stół i zaczął chrapać.
- Właściwie to mam jeszcze jeden pomysł - powiedziałam po chwili obojętnego milczenia. - Seks - dodałam, na co Richard zastrzygł uszami. (Mam nadzieję, że tylko uszami).
- No? Podzielisz się nim z nami czy zachowasz go dla swoich kumpli z brygady antynarkotykowej?
- Celibat - powiedziałam. Zapadła pełna uznania cisza. Richard Finch wytrzeszczył na mnie oczy, jakby nie wierzył własnym uszom.
- Celibat?
- Celibat - kiwnęłam głową zadowolona z siebie. - Nowy Celibat.
- To znaczy, że co - mnisi i zakonnice? - spytał Richard Finch.
- Nie. Celibat.
- Zwyczajni ludzie, którzy nie uprawiają seksu - wtrąciła Patchouli, spoglądając na niego wyniośle. Atmosfera przy stole bardzo się zmieniła. Może Richard zaczynał już tak bardzo przeginać, że ludzie przestali go trawić.
- Z powodu tych jakichś tantrycznych, buddyjskich bzdur? - zachichotał Richard, żując gumę i podrygując jedną nogą.
- Nie - odparł seksowny Matt, wbijając wzrok w swój notes. - Zwyczajni ludzie, tacy jak my, którzy przez długi czas nie uprawiają seksu.
Strzeliłam oczami w stronę Matta, on zaś zrobił to samo w moim kierunku.
- Co? Wy wszyscy? - spytał Richard, spoglądając na nas z niedowierzaniem. - Przecież wciąż jesteście w kwiecie wieku... no, może poza Bridget.
- Dzięki - wymamrotałam.
- Co noc robicie to jak króliki! Nie? In, out, in, outandshake it all about - zaśpiewał. - You do the Okeekokee andyou tum her round, and do it to herfrom - behind Nie?
Odpowiedział mu tylko szelest papierów.
- Nie?
Nieprzerwane milczenie.
- Kto z tu obecnych nie uprawiał seksu w zeszłym tygodniu?
Wszyscy zaczęli się wgapiać w swoje notesy.
- OK. Kto uprawiał seks w zeszłym tygodniu?
Nikt nie podniósł ręki.
- Nie do wiary. Dobra. Kto z was uprawiał seks w zeszłym miesiącu?
Patchouli podniosła rękę. I Harold, który promiennie uśmiechnął się do nas zza okularów. Pewnie kłamał. Albo może tylko trochę się poprzytulał.
- A więc reszta z was... Jezu. Banda oszołomów. Przyczyną na pewno nie jest zbyt ciężka praca. Celibat. Ba! Z powodu Diany zeszliśmy z wizji, więc wymyślcie coś lepszego na resztę sezonu. W przyszłym tygodniu wracamy z wielkim hukiem.
4 września, czwartek
53,5 kg (to się musi skończyć, gdyż inaczej mój pobyt w więzieniu pójdzie na marne), liczba fantazji o mordowaniu Richarda Fincha 32 (to też musi się skończyć, gdyż inaczej zapobiegawcza rola mojego pobytu w więzieniu zostanie zniweczona), liczba czarnych żakietów, nad kupnem których się zastanawiałam 23, liczba sekund, odkąd ostatnio uprawiałam seks 14 688 000.
18.00.
B. mnie cieszy ta atmosfera jesiennego początku roku szkolnego. W drodze do domu wybiorę się na późne zakupy: z powodu kryzysu finansowego nie po coś konkretnego, tylko żeby przymierzyć nową jesienną garderobę w kolorze „brązu, który jest czernią”. Jestem b. podniecona i zdecydowana, żeby w tym roku umiejętnie) robić zakupy, tzn. a) nie panikować i nie kupować kolejnego czarnego żakietu, bo ile czarnych żakietów dziewczyna może potrzebować? i b) zdobyć skądś pieniądze. Może od Buddy?
20.00.
Angus Steak House, Oxford Street. Nie kontrolowany atak paniki. Wygląda na to, że we wszystkich sklepach znajdują się zaledwie odrobinę różniące się między sobą wersje tych samych ciuchów. Kompletnie zaćmiło mi umysł i nie potrafiłam zebrać myśli, dopóki nie objęłam rozumem i nie skatalogowałam na przykład wszystkich czarnych nylonowych żakietów: jeden z French Connection za 129 funtów czy taki wysokiej klasy od Michaela Korsa (malutki, kwadratowy i pikowany) za 400 funtów. U Hennesa czarne nylonowe żakiety można kupić za jedyne 39,99 funtów. Mogłabym na przykład kupić dziesięć czarnych nylonowych żakietów od Hennesa za cenę jednego od Korsa, ale wtedy miałabym szafę pełną czarnych nylonowych żakietów, a i tak nie stać mnie na ani jeden. A może to jedna wielka pomyłka. Może powinnam zacząć nosić jaskrawe stroje rodem z pantomimy, jak Zandra Rhodes albo Su Pollard. Albo trzymać całą garderobę w jednej walizce, kupić sobie tylko trzy bardzo klasyczne kostiumy i nosić je na zmianę. (A gdybym wylała na nie wino albo je obrzygała, to co wtedy?) Dobra. Spokojnie, spokojnie. Muszę kupić: Czarny nylonowy żakiet (tylko 1). Naszyjnik. A może wisiorek albo łańcuszek? W każdym razie jakąś uprząż na szyję. Brązowe spodnie cygaretki (ale co to właściwie znaczy „cygaretki”?). Brązowy kostium do pracy (albo coś w tym rodzaju). Buty. W sklepie obuwniczym przeżyłam prawdziwy koszmar. Właśnie przymierzałam brązowe czółenka z kwadratowymi noskami w stylu lat siedemdziesiątych, co mi przypomniało czasy, kiedy przed początkiem roku szkolnego kupowałam sobie nowe buty i walczyłam z tą przeklętą mamą o to, jakie mają być, i wtedy nagle mnie olśniło: to wcale nie żadne deja vu - buty wyglądały identycznie tak samo jak te, które przed pójściem do szóstej klasy kupiłam sobie u Freemana Hardy’ego Willisa. Nagle poczułam się jak niewinna ofiara oszustwa, pośmiewisko dla projektantów mody, którzy nie potrafią wymyślić niczego nowego. A nawet gorzej - jestem już taka stara, że nowe pokolenie nie pamięta, co się nosiło w tych czasach, kiedy to ja byłam nastolatką. Osiągnęłam w końcu ten punkt, w którym panie zaczynają chodzić do Jaegera po garsonki - bo nie chcą, by uliczna moda im przypominała o utraconej młodości. Zrezygnuję z Kookal, Agnes B., Whistles itd. na rzecz Country Casuals i duchowości. Co mnie zresztą taniej wyniesie. Wracam do domu.
21.00.
W domu. Czuję się bardzo dziwnie i pusto. Bardzo fajnie się myśli, że od tej pory wszystko będzie inaczej, ale okazuje się, że nic się nie zmieniło. Chyba będę musiała coś z tym zrobić. Ale co ja mam począć ze swoim życiem? Wiem. Zjem trochę sera. Cały problem polega na tym, że - jak to jest napisane w książce Buddyzm. Dramat zamożnego mnicha - atmosferę i wydarzenia wokół ciebie tworzy to, co jest w tobie. Nic więc dziwnego, że wszystkie te złe rzeczy - Tajlandia, Daniel, Rebecca itd. - się wydarzyły. Muszę zacząć pracować nad równowagą wewnętrzną i duchowym oświeceniem, a wtedy zaczną mi się przydarzać same miłe rzeczy i będę spotykać dobrych, kochających i zrównoważonych ludzi. Takich jak Mark Darcy. Mark Darcy - po powrocie - zastanie mnie spokojną i skupioną na swoim wnętrzu, tworzącą wokół siebie atmosferę spokoju i porządku.
5 września, piątek
54 kg, papierosy 0 (zwycięstwo), liczba sekund, odkąd ostatnio uprawiałam seks 14 774 400 (katastrofa), (muszę jednako przyjmować oba te złudzenia).
8.15.
No dobra. Wstałam wesoła jak skowronek. Ważne, by wyprzedzić zły nastrój!
8.20.
O, przyszła do mnie jakaś paczka. Może prezent?
8.30.
Mmm. To pudełko na prezenty z różyczkami na wieczku. Może od Marka Darcy’ego! Może wrócił.
8.40.
To śliczny, złoty długopisik z moim imieniem. Może od Tiffany’ego! Z czerwoną skuwką. Może to szminka.
8.45.
To jakieś dziwne. W środku nie ma żadnego liściku. Może to szminka reklamówka.
8.50.
Ale to nie szminka, bo za ciężkie. Może jednak to długopisik. Z moim imieniem! Może zapowiedź zaproszenia na przyjęcie od jakiejś myślącej przyszłościowo firmy PR - może z okazji powstania nowego magazynu zatytułowanego „Szminka!” albo produkt Tiny Brown! - a samo zaproszenie przyjdzie później. No i tak. Pójdę do Coins na cappuccino. Ale oczywiście nie na czekoladowego croissanta.
9.00.
Już jestem w kawiarni. Zachwycona prezencikiem, ale na pewno to też nie długopis. A jeśli już, to jakoś dziwnie działający. Później. O Boże. Usiadłam sobie z cappuccino i czekoladowym croissantem, a tu nagle wchodzi Mark Darcy, ot, tak sobie, jakby w ogóle nie wyjeżdżał - w garniturze, świeżo ogolony i z maleńkim skaleczeniem na brodzie, do którego przyczepił się kawałeczek papieru toaletowego - normalka. Podszedł do lady, gdzie kupuje się jedzenie na wynos, i postawił neseser, jakby kogoś lub czegoś szukał. Zobaczył mnie. Na chwilę wzrok mu zmiękł (ale oczywiście nie roztopił się). Potem Mark odwrócił się, żeby zapłacić za cappuccino. Szybciutko jeszcze bardziej się uspokoiłam i skupiłam na swoim wnętrzu. Z już o wiele bardziej oficjalną miną podszedł do mojego stolika. Miałam ochotę rzucić się mu na szyję.
- Cześć - powiedział szorstko. - Co tam masz? - Skinął głową w stronę prezentu. Z miłości i szczęścia aż mnie zatkało, więc bez słowa podałam mu pudełko.
- Nie wiem, co to takiego. Chyba długopis.
Wyjął przedmiot z pudełka, odwrócił, szybko włożył go z powrotem i powiedział:
- Bridget, to nie długopis reklamowy. Kurwa, to nabój.
Jeszcze ładniej. O Jezuniu najsłodszy. Nie było czasu na gadki o Tajlandii, Rebecce, miłości i innych takich. Mark złapał serwetkę, podniósł wieczko pudełka i owinął nią nabój.
- Jeżeli spokój zachowasz, choćby go stracili... - szepnęłam sama do siebie.
- Co takiego?
- Nic.
- Zostań tu. Nie dotykaj tego. To prawdziwy nabój - powiedział. Wymknął się na ulicę i niczym detektyw z telewizji rozejrzał na boki. To ciekawe, jak prawdziwe akcje policyjne przypominają te z telewizji - tak samo jak barwne sceny z wakacji wyglądają zupełnie jak z pocztówki albo... Mark wrócił.
- Bridget? Zapłaciłaś już? Co ty wyprawiasz? Idziemy.
- Dokąd?
- Na policję.
W samochodzie zaczęłam pleść jakieś bzdury, dziękować za wszystko, co dla mnie zrobił, i rozwodzić się nad tym, jak wiersz od niego pomógł mi w więzieniu.
- Wiersz? Jaki znowu wiersz? - spytał, skręcając w Kensington Park Road.
- Wiersz Jeżeli - no wiesz - jeżeli zmusisz, aby ci służyły... O Boże, strasznie cię przepraszam, że musiałeś jechać aż do Dubaju, taka ci jestem wdzięczna... Zatrzymał się na światłach i odwrócił do mnie.
- Wszystko w absolutnym porządku - powiedział łagodnie. - A teraz przestań pleść trzy po trzy. Przeżyłaś potężny szok. Musisz się uspokoić.
Hmm. Cały dowcip polegał właśnie na tym, żeby Mark zauważył, jaka jestem spokojna i skupiona na swoim wnętrzu, a nie mnie uspokajał. Próbowałam się uspokoić, ale ciężko mi to szło, bo po głowie chodziła mi tylko jedna myśl - ktoś chce mnie zabić. Kiedy dojechaliśmy na policję, cała sytuacja przestała przypominać serial policyjny, bo komisariat był obdrapany i brudny i nikt nie wykazywał najmniejszego zainteresowania naszą sprawą. Policjant za biurkiem kazał nam usiąść w poczekalni, ale Mark nalegał, żeby nas zaprowadzono na górę. W końcu wylądowaliśmy w jakimś wielkim, obskurnym i kompletnie pustym biurze. Mark kazał mi opowiedzieć o wszystkim, co mi się przydarzyło w Tajlandii, pytał, czy Jed wspominał o jakichś znajomych z Wielkiej Brytanii, czy paczka przyszła normalną pocztą, czy od powrotu zauważyłam, że koło mojego domu kręci się jakiś nieznajomy. Czułam się jak idiotka, kiedy mu opowiadałam, jak zaufałyśmy Jedowi. Myślałam, że Mark mnie skrzyczy, ale on był strasznie słodki.
- Ciebie i Shaz można by oskarżyć co najwyżej o zapierającą dech w piersiach głupotę - powiedział. - Słyszałem, że doskonale sobie radziłaś w więzieniu.
Był naprawdę bardzo słodki, ale nie... no, zachowywał się dość oficjalnie, nie tak, jakby chciał, żebyśmy się zeszli albo porozmawiali o uczuciach.
- Nie uważasz, że powinnaś zadzwonić do pracy? - spytał, spoglądając na zegarek. Złapałam się za głowę. Próbowałam sobie wytłumaczyć, że gdybym zginęła, nie miałoby najmniejszego znaczenia, czy mam pracę, czy też nie, ale było już dwadzieścia po dziesiątej!
- Nie miej takiej miny, jakbyś przed chwilą niechcący zjadła dziecko - powiedział ze śmiechem Mark. - Chociaż raz masz przyzwoite usprawiedliwienie dla swojej patologicznej niepunktualności.
Podniosłam słuchawkę telefonu i wykręciłam bezpośredni numer do Richarda Fincha. Odebrał od razu.
- Ooo, Bridget, prawda? Panienka Celibat? Minęły zaledwie dwa dni, a ona już poszła na wagary? To gdzie jesteś, co? Pewnie w sklepie?
„Jeżeli wierzysz w siebie, gdy inni zwątpili” - pomyślałam. Jeśli możesz...
- Bawisz się świeczką, co? Dziewczęta, świeczki wyjąć! - Wydał z siebie głośny odgłos odkorkowywania. Ze zgrozą popatrzyłam na telefon. Nie potrafiłam określić, czy Richard Finch zawsze był taki, a tylko ja byłam inna, czy też ruchem spiralnym staczał się na narkotykowe dno.
- Daj mi telefon - powiedział Mark.
- Nie! - wykrzyknęłam, z powrotem złapałam słuchawkę i wysyczałam: - Sama potrafię zadbać o swoje sprawy.
- Oczywiście, że tak, kochanie, ale nie o własne zdrowie psychiczne - wymruczał Mark. Kochanie! Powiedział do mnie: „Kochanie”!
- Bridget? Znowu zasnęłaś, co? Gdzie jesteś? - zarechotał Richard Finch.
- Jestem na posterunku policji.
- Ooo, znowu ta koka, co? Świetnie. Masz coś dla mnie? - Tym razem zachichotał.
- Grożono mi śmiercią.
- Ooo! Dobre. Za chwilę ja ci będę groził śmiercią. Hahahaha. Na posterunku policji, e? Chciałbym to zobaczyć.
Nieźli mi się trafili współpracownicy: mili, zrównoważeni, unikający narkotyków i powszechnie szanowani. Wystarczy. Miałam tego serdecznie dosyć. Wzięłam głęboki oddech.
- Richard - powiedziałam wyniośle - kocioł garnkowi przygarnął, a sam smoli. Z tym, że ja nie jestem osmolona, bo nie biorę narkotyków. W przeciwieństwie do ciebie. Poza tym, nie wracam. Pa. - I odłożyłam słuchawkę. Ha! Hahahaha! Na chwilę przypomniał mi się debet na koncie. I magiczne grzybki. Chociaż właściwie to nie narkotyki, tylko sama natura. W tej chwili do biura wpadł jakiś policjant, kompletnie nas ignorując.
- Słuchaj pan! - krzyknął Mark, waląc pięścią w stół. - Przyprowadziłem dziewczynę, która dostała pocztą nabój z jej imieniem. Możecie się tym zająć? Policjant przystanął i popatrzył na nas.
- Jutro jest pogrzeb - burknął z irytacją. - A w Kensal Rise mamy bójkę na noże. Są tacy, którzy już zostali zamordowani. - Odrzucił do tyłu głowę i wypadł z pokoju. Dziesięć minut później detektyw, który miał się nami zająć, przyszedł z wydrukiem komputerowym.
- Cześć. Jestem detektyw inspektor Kirby - powiedział, nawet na nas nie patrząc. Przez chwilę studiował wydruk, po czym z uniesionymi brwiami spojrzał na mnie.
- To akta z Tajlandii, mogę je zobaczyć? - spytał Mark, zaglądając mu przez ramię. - Aha... ten incydent w...
- No tak - powiedział inspektor.
- Nie, nie, to był tylko surowy stek - wytłumaczył Mark. Policjant dziwnie się przyglądał Markowi.
- Matka włożyła mi go do torby na zakupy - dodałam - i zaczął się psuć.
- Widzi pan? No? A to jest raport z Tajlandii - powiedział Mark, pochylając się nad formularzem. Inspektor ochronnym ruchem zasłonił formularz, jakby Mark próbował spisać od niego pracę domową. W tej chwili zadzwonił telefon. Inspektor Kirby odebrał.
- Tak. Chcę być w wozie na Kensington High Street. No, gdzieś niedaleko Albert Hali! Kiedy orszak ruszy. Chcę oddać ostatni hołd - powiedział wyczerpanym głosem. - Kurwa, co ten inspektor Rogers tam robi? OK, w takim razie koło Buckingham Pałace. Co?
- Co w raporcie jest o Jedzie? - spytałam szeptem.
- Przedstawił się jako „Jed”, tak? - parsknął ironicznie Mark. - Naprawdę nazywa się Roger Dwight.
- OK, w takim razie na Hyde Park Comer. Ale na przedzie tłumu. Przepraszam za to. - Inspektor Kirby odłożył słuchawkę, robiąc przy tym przesadnie profesjonalną minę, jaką ja zwykle robię, kiedy spóźniam się do pracy. - Roger Dwight - powiedział. - Wszystko na niego wskazuje, co?
- Bardzo bym się zdziwił, gdyby udało mu się coś zorganizować - oznajmił Mark. - Nie z arabskiego więzienia.
- Są różne sposoby.
Doprowadzało mnie do szewskiej pasji to, że Mark rozmawiał z detektywem nad moją głową. Zupełnie jakbym była dziwką albo jakimś przygłupem.
- Przepraszam - wtrąciłam, cała najeżona. - Czy mogłabym przyłączyć się do tej rozmowy?
- Oczywiście - odparł Mark - jeśli tylko znowu nie zaczniesz z tymi osmolonymi garnkami.
Inspektor ze zdumieniem przenosił wzrok ze mnie na Marka.
- Mógł zorganizować kogoś innego, żeby wysłał ten nabój - powiedział Mark, zwracając się do inspektora - ale to raczej mało prawdopodobne, a wręcz głupie, zważywszy na...
- No tak, w takich sprawach... Przepraszam. - Inspektor Kirby znowu podniósł słuchawkę. - Powiedzcie Harrow Road, że mają już dwa samochody na trasie! - krzyknął z rozdrażnieniem. - Nie. Chcę zobaczyć trumnę przed mszą. Tak. To powiedzcie inspektorowi Rimmingtonowi, żeby się odchrzanił. Przepraszam pana. - Znowu odłożył słuchawkę i uśmiechnął się władczo.
- W takich sprawach...? - zaczęłam.
- Tak, to mało prawdopodobne, by osoba mająca poważne zamiary uprzedzała o swych...
- To znaczy, że raczej od razu by ją zastrzelił, tak? - spytał Mark.
O Boże. Godzinę później paczka została oddana do zdjęcia odcisków palców i pobrania DNA, a mnie nadal przesłuchiwano.
- Czy któraś z osób spoza tych z Tajlandii może żywić do pani jakąś urazę, młoda damo? - spytał inspektor Kirby. - Może były chłopak, odtrącony konkurent? Byłam zachwycona tym, że nazwał mnie „młodą damą”. Może już nie jestem pierwszej młodości, ale...
- Bridget! - powiedział Mark. - Skup się! Czy jest ktoś, kto mógłby chcieć cię skrzywdzić?
- Mnóstwo osób mnie skrzywdziło - odparłam, patrząc na Marka i główkując. - Richard Finch. Daniel - ale chyba żaden z nich by tego nie zrobił - dodałam niepewnym głosem.
Może Daniel myślał, że opowiadałam na prawo i lewo o tej nocy, kiedy mieliśmy razem zjeść kolację? Czyżby aż tak bardzo się obraził, że go odtrąciłam? To chyba byłaby lekka przesada, nie? Ale może Sharon miała rację, twierdząc, że mężczyźni końca wieku wypadają ze swej roli.
- Bridget? - powiedział łagodnie Mark. - Myślę, że powinnaś powiedzieć panu inspektorowi o swoich przypuszczeniach.
Ale obciach. W końcu opowiedziałam o tym wieczorze z kurtką na bieliźnie, a inspektor Kirby z twarzą pokerzysty spisywał szczegóły. Mark nie odezwał się ani słowem, ale widziałam, że jest okropnie zły. Zauważyłam, że detektyw bacznie mu się przypatrywał.
- Czy ma pani powiązania z jakimiś osobami z półświatka? - spytał. Przyszedł mi do głowy tylko wynajęty chłoptaś wujka Geoffreya, co było jednak niedorzeczne, bo wynajęty chłoptaś w ogóle mnie nie znał.
- Będzie się pani musiała wyprowadzić ze swojego mieszkania. Ma pani gdzie się podziać?
- Możesz się zatrzymać u mnie - powiedział nagle Mark. Serce podeszło mi do gardła. - W jednym z wolnych pokoi - dodał szybko.
- Czy mógłbym pana przeprosić na chwilę? - spytał detektyw inspektor. Mark na moment stracił rezon, ale zaraz odparł:
- Oczywiście. - I szybkim krokiem wyszedł z pokoju.
- Nie jestem pewien, czy zatrzymanie się u pana Darcy’ego to dobry pomysł, panienko - powiedział detektyw, spoglądając na drzwi.
- Taa, może i ma pan rację. - Pomyślałam, że przez detektywa przemawia ojcowska troska i że jako mężczyzna sugeruje, że powinnam zachować wokół siebie nimb tajemnicy oraz niedostępności i zmusić Marka do tego, by zabiegał o moje względy, ale przypomniało mi się, że już miałam nie myśleć w ten sposób.
- Co właściwie łączyło panią z panem Darcym?
- Ho, ho! - wykrzyknęłam, po czym rozpoczęłam opowieść. Inspektor Kirby najwyraźniej miał całą masę podejrzeń. Drzwi otworzyły się znowu w chwili, gdy właśnie mówił:
- A więc pan Darcy przypadkiem pojawił się w tej kawiarni, tak?
I to właśnie tego dnia, kiedy dostała pani nabój? Mark wszedł i stanął przed nami.
- OK - powiedział ze zmęczeniem, spoglądając na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Jesteś źródłem wszystkiego, co oznacza przeciwieństwo spokoju”. - Weźcie moje odciski palców, moje DNA, usuńmy wszelkie podejrzenia.
- Och, przecież nie twierdzę, że to pan - pośpiesznie wyjaśnił detektyw. - Po prostu musimy wyeliminować...
- Dobrze, dobrze - przerwał mu Mark. - Miejmy już to z głowy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Autor Wiadomość
MartorRodon
Administrator
Administrator



Dołączył: 19 Lip 2007
Posty: 191
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: Gdańsk


PostWysłany: Wto 17:40, 28 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ TRZYNASTY
AAAA!
5 września, piątek
(ciąg dalszy) 54,5 kg, liczba sekund, odkąd ostatnio uprawiałam seks: już mnie to nie obchodzi, liczba minut, które przeżyłam, odkąd grożono mi śmiercią 34 800 (bdb).
18.00.
U Shazzer. Wyglądam przez okno. To nie może być Mark Darcy. Toż to absurd. To niemożliwe. Na pewno ma to jakiś związek z Jedem. Pewnie ma tu całą masę kontaktów, narkomanów, którzy rozpaczliwie łakną narkotyków i których pozbawiłam środków do życia. A może to Daniel? Ale on z całą pewnością nie byłby do tego zdolny. Może to jakiś świrus. Ale świrus, który zna moje imię i adres? Ktoś chce mnie zabić. Komuś chciało się zdobyć ostrą amunicję i wygrawerować na niej moje imię. Muszę zachować spokój. Spokojnie, spokojnie. Tak. Muszę zachować spokój, choćby go stracili... Ciekawe, czy w Kookai mają kuloodporne kamizelki? Wolałabym, żeby Shaz już wróciła. Mam kompletny mętlik w głowie. Mieszkanie Shaz jest maleńkie i delikatnie mówiąc, nie posprzątane, zwłaszcza, że składa się z jednego pokoju, ale kiedy mieszkamy tu we trójkę, cała podłoga i każdy kawałek przestrzeni są zawalone stanikami Agent Provocateur, butami do kostki ze skóry lamparta, torbami na zakupy od Gucciego, podrabianymi torebkami od Prądy, maleńkimi sweterkami od Voyage i jakimiś dziwacznymi butami na pasek. B .jestem skołowana. Może znajdę gdzieś trochę wolnego miejsca i się położę. Kiedy zabrali Marka, inspektor Kirby powtórzył, że nie powinnam zostawać w swoim mieszkaniu i zawiózł mnie tam, żebym wzięła parę rzeczy, ale problem polegał na tym, że nie miałam się gdzie zatrzymać. Mama i tata wciąż byli na odwyku. Mieszkanie Toma byłoby idealne, ale nigdzie nie mogłam znaleźć jego telefonu w San Francisco. Próbowałam się dodzwonić do pracy do Jude i Shaz, ale obie wyszły na lunch. Czułam się naprawdę okropnie. Wszędzie zostawiałam wiadomości, a po moim mieszkaniu łazili policjanci, zbierając różne przedmioty, żeby z nich zdjąć odciski palców, i szukając śladów.
- Co robi ta dziura w ścianie, panienko? - spytał jeden z nich, kiedy tak się kręcili, omiatając wszystko miotełkami, jakby odkurzali.
- O... yyy... została - odparłam niejasno. W tej chwili odezwał się telefon. To była Shaz, która się zgodziła, żebym u niej się zatrzymała, i powiedziała, gdzie mogę znaleźć zapasowy klucz. Chyba się trochę zdrzemnę.
23.45.
Wolałabym nie budzić się co chwila w środku nocy, ale cieszę się, że mam przy sobie Jude i Shaz, które śpią spokojnie jak niemowlęta w tym samym pokoju. B. było fajnie, kiedy wróciły z pracy. Zjadłyśmy pizze i bardzo wcześnie położyłam się spać. Ani słowa o Marku Darcym, ani nic od niego. Przynajmniej mam guzik alarmowy. Fajnie. To zdalnie sterowana malutka walizeczka. Tylko pomyśleć, że jeśli go leciutko przycisnę, przyleci młody policjant w mundurze i mnie uratuje!!!! Mmm. Rozkoszna myśl... b. chce mi się spać...
6 września, sobota
55 kg, papierosy 10 Jedn. alkoholu 3, kalorie 4255 (póki czas powinnam cieszyć się życiem), minuty, odkąd ostatnio uprawiałam seks 16 005 124 (muszę coś z tym zrobić).
18.00.
Razem z Jude i Shaz przez cały dzień oglądałyśmy pogrzeb księżnej Diany. Wszystkie miałyśmy wrażenie, że to pogrzeb kogoś znajomego, tylko że na większą skalę, pogrzeb, po którym człowiek czuje się jak przepuszczony przez wyżymaczkę, ale jednocześnie jakby jakiś ciężar spadł mu z serca. Tak się cieszę, że wszystko dobrze „poszło. Pogrzeb był udany. Udany i piękny - zupełnie jakby establishment wreszcie coś zrozumiał i nasz kraj potrafił zrobić coś porządnie. Wszystko to przypomina szekspirowską tragedię albo jakąś starożytną legendę, zwłaszcza ten konflikt między dwoma szlachetnymi rodami Spencerów i Windsorów. Wstyd mi, że pracuję w tym głupim dziennym programie telewizyjnym, w którym całe popołudnia poświęcamy tylko paplaninie o fryzurze Diany. Zmienię swoje życie. Skoro udało się to establishmentowi, to uda się i mnie. Teraz jednak czuję się trochę osamotniona. Jude i Shaz wyszły z domu, bo - jak stwierdziły - dostały klaustrofobii. Próbowałyśmy dodzwonić się na policję, bo mi nie wolno wychodzić bez policjanta, ale w końcu, po czterdziestu pięciu minutach, kobieta z centrali powiedziała nam, że wszyscy są zajęci. Zapewniłam Jude i Shaz, że nie będę miała do nich absolutnie żadnej pretensji - pod warunkiem, że przyniosą mi pizzę. O. Telefon.
- O, cześć, kochanie, tu mamusia.
Mamusia! Pomyślałby kto, że za chwilę zrobię jej kupkę na rękę.
- Gdzie jesteś, mamo? - spytałam.
- Och, wyszłam, kochanie.
Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że zaraz doda, że została lesbijką i zamierza zawrzeć z wujkiem Geoffreyem gejowskie, pozbawione seksu małżeństwo z rozsądku
- Wróciliśmy do domu. Wszystko już w porządku i tatuś powoli wraca do siebie. Ja nie mam pojęcia! Tyle czasu pił w swojej szopie, a mnie się wydawało, że ten zapach to od pomidorów! Zważ, że Gordon Gomersall miał dokładnie to samo, a Joy też niczego się nie domyślała. Teraz to nazywają chorobą. Co sądzisz o pogrzebie?
- Bardzo ładny - odparłam. - No, o co chodzi?
- Kochanie... - zaczęła, po czym rozległ się jakiś zgrzyt i do telefonu podszedł tata.
- Wszystko w porządku, złotko. Po prostu muszę unikać wódy - powiedział. - A Pam to już pierwszego dnia chcieli się stamtąd pozbyć.
- Dlaczego? - Przed oczami stanął mi potworny obraz mojej matki uwodzącej cały zastęp osiemnastoletnich narkomanów.
- Powiedzieli, że jest za normalna - zachichotał. - Oddaję ci ją.
- Słowo daję, kochanie. To jakaś kosmiczna bzdura, żeby wyciągać z ludzi kupę kasy za to, że im się powie to, o czym już wiedzą!
- Co?
- Oj, poczekaj chwilę. Tylko przewrócę kurczaka.
Odsunęłam słuchawkę od ucha, próbując nie wyobrażać sobie, jakie to dziwaczne danie wymaga przewróconego kurczaka.
- Uff. No już.
- O czym oni mówili?
- Rano musieliśmy siadać w kręgu i opowiadać o różnych głupotach.
- Na przykład...?
- O matko święta! No wiesz: mam na imię Pam i jestem czymś tam! Czym? - pomyślałam - .. .tam? Zarozumiałą zmorą? Maniakalnym wrogiem grudek w sosie? Katem małych dziewczynek?
- Czego oni tam nie wygadywali! „Dzisiaj będę pewny siebie, przestanę się przejmować tym, co ludzie o mnie myślą”. I tak w kółko. Słowo daję, kochanie. Jeżeli ktoś nie jest pewny siebie, to do niczego nie dojdzie, prawda? - powiedziała, rycząc ze śmiechu. - Matko święta! Niepewny siebie! Ja nie mam pojęcia! Dlaczego ktoś miałby się przejmować tym, co o nim myślą ludzie? Z zatroskaniem rozejrzałam się na boki.
- A jaka była twoja afirmacja?
- Och, na początku w ogóle nie pozwalano mi się odzywać, kochanie.
- A potem? Co musiałaś powiedzieć?
W tle usłyszałam śmiech mojego ojca. Był chyba w dobrej formie.
- Powiedz jej, Pam.
- Ufff. No, musiałam powtarzać: „Nie pozwolę, by moja nadmierna pewność siebie przesłoniła rzeczywistość” i „Dzisiaj będę dostrzegać nie tylko swoje zalety, ale i wady”. To był jakiś absurd, kochanie. No, ale muszę lecieć, ktoś dzwoni do drzwi. To do zobaczenia w poniedziałek.
- Co?
- Nie mówi się „co”, kochanie, tylko „słucham”. Umówiłam cię do kolorystki w Debenhams. Przecież ci mówiłam! Na czwartą.
- Ale... - Wcale nie mówiła. Kiedy miała mi to powiedzieć? W styczniu?
- Muszę kończyć, kochanie. Państwo Enderbury czekają pod drzwiami.
7 września, niedziela
55,5 kg, metry kwadratowe podłogi nie zawalone stanikami, jedzeniem, butelkami i szminkami 0.
10.00.
Hurra! Minął kolejny dzień, a ja wciąż żyję. Ale noc miałam koszmarną. Po rozmowie z mamą poczułam się okropnie zmęczona, więc sprawdziłam, czy wszystkie drzwi są zamknięte, wczołgałam się pod plątaninę majtek, staników i narzutek z lamparciej skóry Shazzer i usnęłam. Nie słyszałam, jak wchodziły, a kiedy obudziłam się o północy, już spały. Zaczyna tu strasznie śmierdzieć. Poza tym jeżeli budzę się w środku nocy, muszę leżeć nieruchomo, gapiąc się w milczeniu w sufit, żeby ich nie obudzić, przewracając się o porozrzucane graty. O, telefon. Lepiej odbiorę od razu, żeby ich nie budzić.
- No, w końcu zrozumieli, że nie jestem byłym kochankiem ogarniętym żądzą mordu.
Hurra! To był Mark Darcy.
- Jak się czujesz? - spytał z troską, co było ładne z jego strony, zważywszy na to, że przeze mnie spędził siedem godzin na posterunku policji. - Zadzwoniłbym wcześniej, ale dopóki nie zostałem oczyszczony z zarzutów, nie chcieli powiedzieć, gdzie jesteś.
Próbowałam przybrać wesoły ton, ale w końcu powiedziałam szeptem, że u Shazzer trochę się duszę.
- Moja propozycja wciąż jest aktualna, możesz zatrzymać się u mnie - rzucił bez namysłu. - Sypialni ci u mnie dostatek.
Szkoda, że tak podkreśla, że nie chce iść ze mną do łóżka. Zaczyna to zakrawać na kaszmiryzm, a na przykładzie Shazzer i Simona widać, że jak się zrobi pierwszy krok, to już nie można się wycofać, bo na najmniejszą aluzję na temat seksu wszyscy zaczynają panikować, że to „zniszczy przyjaźń”. W tej chwili Jude ziewnęła i przewróciła się na drugi bok, przesuwając nogami stertę pudełek po butach, które z trzaskiem spadły na podłogę, zgarniając po drodze koraliki, kolczyki, kosmetyki i filiżankę kawy do mojej torebki. Wzięłam głęboki oddech.
- Dzięki - szepnęłam do słuchawki. - Bardzo chętnie przyjdę.
23.45.
W domu Marka Darcy’ego. O Boże. Ale kicha. Leżę sama w dziwnym białym pokoju, gdzie znajduje się tylko białe łóżko, białe żaluzje i niepokojące białe krzesło, które jest dwa razy wyższe, niż powinno. Strasznie tu - wielki, biały pałac, a w całym domu nie ma ani odrobiny jedzenia. Nie mogę niczego znaleźć ani zrobić, nie dokonując przy tym kolosalnego wysiłku umysłowego, gdyż wszystko tu - każdy wyłącznik światła, spłuczka itd. - jest zakamuflowane. I zimno tu jak w psiarni. Dziwny dzień, zmierzch, to zasypiam, to się budzę. Za każdym razem, kiedy w końcu czuję się normalnie, znowu wpadam w objęcia Morfeusza - jak samolot, który daje nura z ogromnej wysokości. Nie wiem, czy to nadal złe samopoczucie po zmianie strefy czasowej, czy po prostu próbuję uciec od wszystkiego. Mark dzisiaj musiał iść do pracy, chociaż to niedziela, bo w piątek cały dzień nie było go w biurze. Shaz i Jude wróciły koło czwartej z Dumą i uprzedzeniem na wideo, ale po tej kompromitacji z Colinem Firthem jakoś nie mogłam znieść sceny z nurkowaniem w jeziorze, więc tylko pogadałyśmy i poczytałyśmy gazetki. Potem Jude i Shaz zaczęły się rozglądać po domu, chichocząc. Zasnęłam, a kiedy się obudziłam, ich już nie było. Mark przyszedł koło dziewiątej z jedzeniem na wynos dla nas obojga. Miałam wielkie nadzieje na romantyczne pojednanie, ale tak się skupiłam na tym, by nie dać mu odczuć, że mam ochotę pójść z nim do łóżka albo zostać w jego domu z powodów innych niż bezpieczeństwo, że w końcu zrobiło się strasznie sztywno i oficjalnie, zachowywaliśmy się jak lekarz i pacjent, jak lokatorzy z Pana Złotej Rączki czy coś w tym rodzaju. Chciałabym, żeby teraz do mnie przyszedł. To strasznie frustrujące być tak blisko niego i chcieć go dotknąć. Może powinnam coś powiedzieć. Ale trochę boję się otwierać tę puszkę Pandory, bo jeśli mu powiem, co czuję, a on nie zechce do mnie wrócić, to poczuję się okropnie upokorzona - zwłaszcza, że mieszkamy razem. Poza tym jest środek nocy. O Boże, a może to jednak Mark to zrobił. Może za chwilę wpadnie do mojego pokoju i na przykład mnie zastrzeli, i ten dziewiczy biały pokój zatonie we krwi - zupełnie jakby rozlała ją dziewica, z tym że ja nie jestem dziewicą. Tylko, cholera, tkwię w celibacie. Nie powinnam myśleć w ten sposób. Oczywiście, że to nie on. Przynajmniej mam ten guzik alarmowy. To straszne - ja nie mogę usnąć, a Mark jest na dole, pewnie nagi. Mmmm. Chciałabym zejść na dół i go zgwałcić. Nie uprawiałam seksu od... to b. skomplikowana liczba. Może jednak przyjdzie! Usłyszę kroki na schodach, drzwi otworzą się cichutko i Mark wejdzie, i usiądzie na moim łóżku - nagi! - i... o Boże, jestem taka sfrustrowana. Gdybym tylko mogła być taka jak mama i po prostu wierzyć w siebie, a nie ciągle przejmować się tym, co myślą o mnie ludzie, ale to strasznie trudne, kiedy się wie, że ktoś rzeczywiście o tobie myśli. Myśli, jak cię zabić.
8 września, poniedziałek
55,75 kg (poważny kryzys), liczba osób grożących mi śmiercią pojmanych przez policję O (nie bdb), liczba sekund, odkąd ostatnio uprawiałam seks 15 033 600 (katastrofalny kryzys).
13.30.
W kuchni Marka Darcy’ego. Właśnie zupełnie bez powodu zjadłam ogromny kawał sera. Sprawdzę, ile to kalorii. O kurwa. 350 kalorii w 100 gramach. Paczka to ćwierć kilo, a ja wcześniej zjadłam już trochę - może z 60 gramów - i jeszcze trochę zostało, więc w pół minuty zeżarłam 500 kalorii. Coś niesamowitego. Może na znak solidarności z księżną Dianą powinnam zmusić się do wymiotów? Aaa! Dlaczego takie niesmaczne myśli przychodzą mi do głowy? Oj tam, równie dobrze mogę zjeść resztę, żeby się odciąć grubą kreską od całego tego żałosnego epizodu. Chyba będę zmuszona pogodzić się z prawdą głoszoną przez lekarzy: diety nie działają, bo twoje ciało myśli, że je głodzisz, i kiedy tylko znowu widzi jedzenie, opycha się nim jak Fergie. Ostatnio codziennie rano znajduję na sobie tłuszcz w nowych i budzących zgrozę miejscach. Ani trochę bym się nie zdziwiła, gdybym kiedyś odkryła, że pizza zjedzona poprzedniego dnia wypuczyła mi się w postaci wałka tłuszczu między uchem a ramieniem albo wyskoczyła koło kolana, łopocząc łagodnie na wietrze niczym ucho słonia. Między mną a Markiem sytuacja wciąż niezręczna i pełna niedopowiedzeń. Kiedy dziś rano zeszłam na dół, on już wyszedł do pracy (nic dziwnego, bo była pora lunchu), ale zostawił liścik, w którym napisał, żebym „czuła się jak u siebie w domu” i zapraszała, kogo chcę. Na przykład kogo? Wszyscy są w pracy. Jak tu cicho. Boję się.
13.45.
Wszystko pięknie. Absolutnie. Wiem, że nie mam pracy, pieniędzy, faceta, tylko mieszkanie z dziurą w ścianie, do którego nie mogę wrócić, że mieszkam z mężczyzną, którego kocham jakąś dziwaczną, platoniczną miłością gosposi, i że ktoś usiłuje mnie zabić, ale to, bez wątpienia, stan przejściowy.
14.00.
Ja chcę do mamy.
14.15.
Zadzwoniłam na policję i poprosiłam, żeby mnie zawieźli do Debenhams. –
Później.
Mama była fantastyczna. No, tak jakby. Mniej więcej. Pojawiła się dziesięć minut spóźniona, od stóp do głów w głębokiej czerwieni, z natapirowanymi, ufryzowanymi włosami i dźwigając chyba z piętnaście toreb na zakupy od Johna Lewisa.
- Nigdy nie zgadniesz, co się stało, kochanie - powiedziała, siadając i przerażając innych klientów liczbą swych toreb.
- Co? - spytałam drżącym głosem, obiema rękami łapiąc filiżankę.
- Geoffrey wyznał Unie, że jest jednym z tych „homo”, chociaż tak naprawdę to wcale nim nie jest, kochanie, jest „bi”, bo inaczej by nie mieli Guya i Alison. W każdym razie Una mówi, że wcale się tym nie przejęła. Gillian Robertson z Saffron Waldhurst przez dziesięć lat była żoną takiego „bi” i bardzo dobrze im się układało. Ale w końcu musieli się rozstać, bo on ciągle się włóczył koło tych budek z hamburgerami na bocznicach kolejowych, a żona Normana Middletona umarła - wiesz, ta, która była dyrektorką w szkole dla chłopców. Więc w końcu Gillian... Bridget, Bridget, co ci jest?
Kiedy zrozumiała, jak bardzo jestem zdenerwowana, zrobiła się dziwnie miła, wyprowadziła mnie z kawiarni, zostawiając torby u kelnera, wyjęła z torebki całą masę chusteczek papierowych, zaprowadziła mnie na schody na tyłach, posadziła i kazała sobie o wszystkim opowiedzieć. Chociaż raz w życiu naprawdę mnie wysłuchała. Kiedy skończyłam, przytuliła mnie jak prawdziwa mama i mocno wyściskała, otaczając chmurą dziwnie kojącego zapachu Givenchy III.
- Byłaś bardzo dzielna, kochanie - szepnęła. - Jestem z ciebie dumna.
Tak mi było dobrze. W końcu się wyprostowała i otrzepała ręce.
- No, do roboty! Musimy się zastanowić, co teraz robić. Pogadam z tym inspektorkiem i wezmę go do galopu. Toż to absurd, żeby ta osoba od piątku była na wolności. Mieli mnóstwo czasu, żeby go złapać. Co oni robią? Chodzą na panienki? Oj, nie martw się. Umiem postępować z policją. Jeśli chcesz, możesz się zatrzymać u nas. Myślę jednak, że powinnaś zostać u Marka.
- Ale ja w ogóle nie mam powodzenia u mężczyzn.
- Bzdury, kochanie. Słowo daję, nic dziwnego, że wy, dziewczyny, nie potraficie sobie znaleźć chłopca, skoro ciągle udajecie superyuppies, które nie potrzebują nikogo, jeżeli nie jest Jamesem Bondem, a potem siedzą w domu, lamentując, że nie mają powodzenia u mężczyzn. Ojej, patrz, która godzina. Chodź, bo się spóźnimy do kolorystki!
Dziesięć minut później siedziałam w białym pokoju Darcy’ego, w białym szlafroku i z białym ręcznikiem na głowie, w towarzystwie mamy, całej gamy kolorowych próbek materiałów i kobiety o imieniu Mary.
- Ja nie mam pojęcia! - parsknęła z dezaprobatą mama. - Jak tak można w kółko zadręczać się tymi wszystkimi teoriami! Mary, spróbuj tę złamaną wiśnię.
- To nie ja, tylko trend społeczny - odparłam z oburzeniem. - Kobiety zostają same, bo potrafią się utrzymać i chcą robić karierę, a kiedy się starzeją, wszyscy mężczyźni uważają je za zdesperowane, przeterminowane, opóźnione w rozwoju i po prostu wolą młodsze.
- Słowo daję, kochanie. Przeterminowane! Można by pomyśleć, że jesteś tubką twarogu w supermarkecie! Takie idiotyzmy możliwe są tylko w kinie.
- Nieprawda.
- Matko święta! Przeterminowane. Mężczyźni mogą udawać, że wolą te głupie laseczki, ale tak wcale nie jest. Każdy chciałby mieć miłą przyjaciółkę. A ten Rogerjakmutam, który zostawił Audrey dla swojej sekretarki? Oczywiście była głupia. Pół roku później błagał Audrey o powrót, a ona się nie zgodziła!
- Ale...
- Samanta jej było na imię. Głupia jak but. A Jean Dawson, która była żoną Billa - pamiętasz Dawsona, tego rzeźnika? - po jego śmierci wyszła za chłopaka o połowę młodszego od niej, który teraz jest jej bardzo oddany, bez reszty, a przecież Bili nie zostawił fortuny, wiesz, bo na mięsie nie można się dorobić.
- Ale jeżeli jesteś feministką, nie powinnaś potrzebować...
- To właśnie jest takie idiotyczne w feminizmie, kochanie. Każdy, kto ma choć odrobinę oleju w głowie wie, że jesteśmy rasą wyższą. Mężczyźni nic, tylko cyganią...
- Mamo!
- .. .i wydaje im się, że na emeryturze mogą się wylegiwać i nic nie robić w domu. Spójrz na to. Mary.
- Bardziej mi się podobał ten koralowy - odparła nadąsana Mary.
- No właśnie - powiedziałam przez wielką płachtę w kolorze akwamaryny. - Człowiekowi nie chce się po pracy jeszcze taszczyć toreb z zakupami, skoro oni tego nie robią.
- Ja nie mam pojęcia! Wy to wszystkie byście chyba chciały mieć w domu Indianę Jonesa, który wam będzie zmywał garnki. Ich trzeba wytresować. Kiedy wyszłam za tatusia, co wieczór chodził do klubu brydżowego! Co wieczór! I palił.
Kurde. Biedny tata - pomyślałam, kiedy Mary przyłożyła mi do twarzy jasnoróżową próbkę, a mama zasłoniła ją fioletową.
- Mężczyźni nie lubią, jak się ich rozstawia po kątach - powiedziałam. - Chcą, żeby kobieta była niedostępna, żeby mogli się o nią starać i... Mama ciężko westchnęła.
- Po co z tatą co tydzień prowadzaliśmy cię do szkółki niedzielnej, skoro teraz nie masz zielonego pojęcia o życiu. Nie dajesz sobie przemówić do rozumu, ciągle tylko wracasz do Marka i...
- To na nic, Pam. Ona jest Panią Zimą.
- Jest Panią Wiosną albo ja jestem chińskim mandarynem. Mówię ci.
- Ale to jakiś koszmar. Jesteśmy wobec siebie grzeczni i oficjalni, a ja wyglądam jak szmata do podłogi...
- No właśnie próbujemy jakoś temu zaradzić, prawda, dobierając ci kolory. A zresztą nie ma to większego znaczenia, jak się wygląda, nie. Mary? Po prostu musisz być prawdziwa.
- Zgadza się. - Mary, która była wielkości ostrokrzewu, rozpromieniła się.
- Prawdziwa? - zdziwiłam się.
- No wiesz, kochanie, jak Aksamitny Króliczek. Pamiętasz przecież! To była twoja ulubiona książka, którą Una ci czytała, kiedy tata i ja mieliśmy te problemy z szambem. No, spójrz tylko.
- A wiesz, że chyba jednak masz rację? - powiedziała Mary, ze zdumieniem robiąc krok do tyłu. - Ona jest Wiosną.
- A nie mówiłam?
- Mówiłaś, Pam, a ja z niej chciałam zrobić Zimę! Dopiero teraz jest sobą, prawda?
9 września, wtorek
2.00.
W łóżku, sama, nadal w domu Marka Darcy’ego. Chyba już resztę życia spędzę w białych pokojach. W drodze powrotnej z Debenhams zgubiliśmy się z policjantem. Prawdziwa szopka. Powiedziałam policjantowi, że w dzieciństwie mnie uczono, żeby - jeżeli się zgubię - prosić o pomoc policjanta, on jednak z jakichś dziwnych powodów nie załapał komizmu sytuacji. Kiedy w końcu wróciliśmy, znowu udałam się w objęcia Morfeusza, a kiedy obudziłam się o północy, cały dom był pogrążony w ciemności, a drzwi do sypialni Marka były zamknięte na klucz. Chyba zejdę na dół, zrobię sobie herbaty i pooglądam telewizję w kuchni. A jeżeli Mark jeszcze nie wrócił, chodzi z jakąś dziewczyną i przyprowadzi ją do domu, a ja wyjdę na jakąś nienormalną ciotkę albo inną panią Rochester, która w środku nocy siedzi w kuchni i pije herbatę? Ciągle wracam do tego, co mama powiedziała o byciu prawdziwą i o książce o Aksamitnym Króliczku (chociaż, szczerze mówiąc, w tym konkretnym domu dość już się naoglądałam króliczków). Twierdzi, że moja ulubiona książka - której ani rusz nie mogę sobie przypomnieć - była o tym, że niekiedy dziecko dostaje zabawkę, którą kocha bardziej niż wszystkie inne, i nawet kiedy zabawka już ma całkiem wytarte futerko, jest porozciągana i brakuje jej paru części, to dziecko i tak uważają za najpiękniejszą zabawkę na świecie i nie potrafi się z nią rozstać.
- Podobnie jest, kiedy dwoje ludzi naprawdę się kocha - szepnęła mama w windzie w Debenhams, jakby wyznawała przede mną jakiś straszny i wstydliwy sekret. - Ale cały problem, kochanie, polega na tym, że to się nie przydarza zabawkom, które mają ostre krawędzie, psują się przy upuszczaniu albo są zrobione z takiego głupiego syntetycznego materiału, który nie przetrwa długo. Trzeba być dzielną i pokazywać innym, kim jesteś i co czujesz. - Winda zatrzymała się na piętrze z akcesoriami łazienkowymi. - Uff! Fajnie było, nie?! - zaszczebiotała, raptownie zmieniając ton, kiedy do windy wcisnęły się trzy panie w jaskrawych blezerach i z dziewięćdziesięcioma dwiema torbami każda. - A widzisz? Wiedziałam, że jesteś Wiosną.
Łatwo jej mówić. Gdybym powiedziała jakiemuś mężczyźnie, co naprawdę czuję, uciekłby, gdzie pieprz rośnie. Dokładnie w tej chwili - biorąc pierwszy lepszy przykład - czuję się tak: 1. Samotna, zmęczona, przerażona, smutna, zdezorientowana i wyjątkowo seksualnie sfrustrowana. 2. Brzydka, bo włosy sterczą mi na wszystkie strony jak rogi, a twarz mam opuchniętą od zmęczenia. 3. Zdezorientowana i smutna, bo nie wiem, czy nadal podobam się Markowi czy nie, a boję się pytać. 4. Rozkochana w Marku. 5. Zmęczona samotnym spaniem i radzeniem sobie ze wszystkim na własną rękę. 6. Zaniepokojona przerażającą myślą, że nie uprawiałam seksu od piętnastu milionów stu dwudziestu tysięcy sekund. No i tak. Podsumowując, to tak naprawdę jestem samotną, brzydką, smutną erotomanką. Mmmm - wielce atrakcyjne i zachęcające. Och, cholera jasna, nie wiem, co robić. Mam ochotę na kieliszek wina. Chyba pójdę na dół. Może jednak nie napiję się wina, tylko herbaty. Chyba że jest jakaś otwarta butelka. Wino bardzo by mi pomogło usnąć.
8.00.
Zakradłam się do kuchni. Nie zapaliłam światła, bo nie mogłam znaleźć tego zakamuflowanego włącznika. W głębi duszy miałam nadzieję, że Mark się obudzi, kiedy będę przechodziła pod jego drzwiami, ale się nie obudził. Na paluszkach zaczęłam schodzić po schodach, kiedy nagle stanęłam jak wryta. Przede mną zamajaczył jakiś duży cień, jakby mężczyzny. Cień ruszył w moją stronę. Uświadomiłam sobie, że to rzeczywiście mężczyzna - wielki kawał chłopa - i zaczęłam się drzeć. Zanim do mnie doszło, że to Mark - goły! - on też zaczął wrzeszczeć. Ale o wiele głośniej niż ja. Wrzeszczał z totalnym, nie kontrolowanym przerażeniem. Wrzeszczał - jakby nie do końca rozbudzony - zupełnie jak gdyby właśnie ujrzał najstraszniejszy widok w swoim życiu. Super - pomyślałam sobie. Jestem prawdziwa. A więc tak wygląda jego reakcja, kiedy mnie widzi potarganą i nie umalowaną.
- To ja - powiedziałam. - Bridget.
Przez ułamek sekundy myślałam, że zacznie wrzeszczeć jeszcze bardziej, ale on opadł na schody, trzęsąc się bez opanowania.
- Ojej - powiedział, starając się głęboko oddychać. - Ojejujeju.
Wyglądał tak bezbronnie i słodko, że nie mogłam się oprzeć, usiadłam koło niego, objęłam i przyciągnęłam do siebie.
- O Boże - westchnął, wtulając się w moją piżamę. - Czuję się jak skończony idiota.
Nagle cała ta sytuacja wydała mi się okropnie śmieszna - bo to przecież okropnie śmieszne, że facet śmiertelnie się wystraszył swojej byłej dziewczyny. On też zaczął się śmiać.
- Chryste Panie - powiedział. - Nie bardzo to męskie tak się wystraszyć w nocy, co? Myślałem, że to ten facet od naboju.
Pogłaskałam go po głowie i ucałowałam łysinkę, gdzie od kochania wytarło mu się futerko. A potem mu powiedziałam, jak się czułam, jak tak naprawdę się czułam. I zdarzył się cud - kiedy skończyłam, powiedział, że on czuł się bardzo podobnie. Trzymając się za rękę - jak dzieciaki z reklamy sosu Bisto - zeszliśmy do kuchni, gdzie z ogromnym trudem, za mylącymi drzwiczkami szafek z nierdzewnej stali, znaleźliśmy Horlicks i mleko.
- Widzisz, chodzi o to... - powiedział, kiedy już zasiedliśmy koło piekarnika, ściskając w dłoniach kubki, żeby mleko nie wystygło - ...że kiedy nie odpowiedziałaś na mój liścik, pomyślałem, że to już koniec, więc żeby się nie narzucać...
- Czekaj, czekaj - przerwałam mu. - Jaki liścik?
- Ten, który ci dałem na wieczorku poetyckim, tuż przed wyjściem.
- Ale tam był wiersz twojego taty Jeżeli.
Coś niesamowitego. Okazuje się, że kiedy Mark zrzucił tego niebieskiego delfina, wcale nie spisywał testamentu, tylko pisał liścik do mnie.
- To matka mi powiedziała, że powinienem szczerze wyrazić swoje uczucia - powiedział.
Starszyzna plemienia - hurra! W tym liściku Mark napisał, że wciąż mnie kocha, że nie jest z Rebeccą i żebym zadzwoniła do niego tego samego wieczoru, jeżeli czuję to samo, bo inaczej on mi się nie chce narzucać, tylko pozostanie moim przyjacielem.
- To dlaczego mnie zostawiłeś i spotykałeś się z nią?
- Nieprawda! To ty ode mnie odeszłaś! A ja, cholera jasna, nawet nie wiedziałem, że podobno chodzę z Rebeccą, dopóki nie poszedłem na tę imprezę w jej domu i nie wylądowałem z nią w jednym pokoju.
- Ale... to znaczy, że nigdy z nią nie poszedłeś do łóżka?
Bardzo, niesamowicie mi ulżyło, że nie okazał się tak niedelikatny by włożyć majtki w barwach Newcastle United ode mnie na randkę z Rebeccą.
- No. - Spuścił wzrok i uśmiechnął się głupio. - Jeśli chodzi o tamtą noc...
- Co? - wybuchnęłam.
- Jestem tylko człowiekiem. Byłem gościem. Chciałem być grzeczny.
Zaczęłam go walić po głowie.
- Jak mawia Shazzer, mężczyzn takie żądze zżerają przez cały czas - ciągnął, uchylając się przed moimi ciosami. - Ciągle mnie gdzieś zapraszała: a to na kolacje, a to na kinderbale ze zwierzętami z obory, a to na wakacje...
- Jasne. A ona wcale ci się nie podobała!
- To bardzo atrakcyjna dziewczyna, byłoby dziwne, gdyby...
Przestał się śmiać, wziął mnie za ręce i przyciągnął do siebie.
- Za każdym razem - szepnął gorąco - za każdym razem miałem nadzieję, że tam będziesz. A tamtej nocy w Gloucestershire, kiedy wiedziałem, że jesteś zaledwie piętnaście metrów ode mnie...
- Dwieście metrów, w domku dla służby.
- Czyli dokładnie tam, gdzie jest twoje miejsce i gdzie cię zamierzam trzymać do końca życia.
Na szczęście wciąż ściskał mnie mocno, żebym już nie mogła go uderzyć. Potem powiedział, że jego dom beze mnie jest wielki, zimny i nieprzyjazny. I że najbardziej lubi przebywać w moim mieszkaniu, gdzie jest tak przytulnie. I jeszcze, że mnie kocha, sam nie jest pewien, dlaczego, ale beze mnie nic go nie cieszy. A potem... Boże, jaka ta kamienna podłoga była zimna. Kiedy poszliśmy do jego sypialni, zauważyłam stosik książek koło jego łóżka.
- Co to takiego? - spytałam, nie wierząc własnym oczom.
- Jak kochać i przegrać, ale zachować szacunek dla samego siebie Jak odzyskać kobietę, którą kochasz? Czego pragną kobiety? Marsjanie i Wenusjanki na randce?
- Yyy... - stęknął ze wstydem.
- Ty draniu! - krzyknęłam. - A ja wszystkie swoje wyrzuciłam. - Znowu wywiązała się walka na pięści, i tak, od słowa do słowa, znowu zaczęliśmy się kochać, przez całą noc!!!
8.30.
Mmm. Uwielbiam na niego patrzeć, kiedy śpi.
8.45.
Chciałabym, żeby teraz jednak się obudził.
9.00.
Nie będę go budzić, ale może sam się obudzi dzięki wibracjom myślowym.
10.00.
Nagle Mark usiadł wyprostowany na łóżku i spojrzał na mnie. Myślałam, że na mnie nakrzyczy albo znowu zacznie wrzeszczeć, ale on tylko uśmiechnął się sennie, z powrotem opadł na poduszkę i szorstko przyciągnął mnie do siebie.
- Przepraszam - powiedziałam potem.
- I słusznie, ty mała zbereźnico - lubieżnie wymruczał mi w ucho. - A za co?
- Za to, że cię obudziłam, tak się gapiąc.
- Wiesz co? Trochę mi tego brakowało.
Skończyło się na tym, że potem jeszcze dość długo zostaliśmy w łóżku, co nie stanowiło żadnego problemu, bo Mark nie miał żadnych spraw do załatwienia, które nie mogły poczekać, a ja już do końca życia miałam nie mieć żadnych spraw do załatwienia. W zasadniczym momencie zadzwonił telefon.
- Nie odbieraj - sapnął Mark, nie przerywając. Rozwrzeszczała się sekretarka.
- Bridget, mówi Richard Finch. Robimy materiał o Nowym Celibacie. Szukamy atrakcyjnej młodej kobiety, która od pół roku nie uprawiała seksu. Nie miała żadnej radochy. Pomyślałem jednak, że poprzestaniemy na starej babie, która nie potrafi zaciągnąć chłopa do łóżka, czyli na tobie. Bridget? Odbierz telefon. Wiem, że tam jesteś, powiedziała mi ta twoja szajbnięta koleżanka, Shazzer. Bridget. Bridgeeeeeeeeet. BRIDGEEEEEEEEET!
Mark znieruchomiał, uniósł jedną brew jak Roger Moore, podniósł słuchawkę, wymruczał: „Już ją daję, proszę pana”, po czym wrzucił ją do szklanki z wodą.
12 września, piątek
Minuty, odkąd ostatnio uprawiałam seks 0 (hurra!). Dzień jak z bajki, którego ukoronowaniem było pójście do Tesco Metro z Markiem Darcym. Bez opamiętania wkładał do koszyka najrozmaitsze produkty: truskawki, tubkę pralinek z kremem Haagen Daaz oraz kurczaka z napisem na metce: „Produkt wysokotłuszczowy”. Kiedy doszliśmy do kasy, nasz rachunek wynosił 98,70 funtów.
- Coś niesamowitego - powiedział, wyjmując kartę kredytową i z niedowierzaniem kręcąc głową.
- Wiem - powiedziałam ponuro. - Chcesz, żebym się dorzuciła?
- Nie, Boże drogi. Zdumiewające. Na ile nam starczy tego jedzenia?
Spojrzałam na niego z powątpiewaniem.
- Gdzieś na tydzień?
- Ale to nie do wiary. Coś nadzwyczajnego.
- Co?
- To wszystko kosztuje niecałe sto funciaków. Mniej niż kolacja w Le Pont de la Tour!
Wspólnie ugotowaliśmy kurczaka, a Mark w przerwach między dzieleniem go na części, jak w jakiejś ekstazie chodził w tę i z powrotem po mieszkaniu.
- Co za wspaniały tydzień. Pewnie wszyscy tak robią! Chodzą do pracy, a kiedy wracają do domu, ktoś na nich czeka, potem po prostu sobie gawędzą, oglądają telewizję i gotują jedzenie. Zdumiewające.
- Tak - powiedziałam, rozglądając się na boki i zastanawiając, czy może zwariował.
- Ani razu nie pobiegłem do sekretarki, żeby sprawdzić, czy ktoś pamięta, że żyję! Nie muszę siedzieć w jakiejś restauracji z książką i wyobrażać sobie, że pewnie umrę w samotności i...
- ... i że trzy tygodnie później cię znajdą nadjedzonego przez owczarka alzackiego? - Skończyłam.
- Właśnie, właśnie! - wykrzyknął, spoglądając na mnie, jakbyśmy przed chwilą jednocześnie odkryli elektryczność.
- Mogę cię przeprosić na chwileczkę? - poprosiłam.
- Oczywiście. A dlaczego?
- Tylko na chwilkę.
Właśnie gnałam na górę, żeby zadzwonić do Shazzer z rewolucyjną wiadomością, że być może mężczyźni to nie jacyś nieosiągalni, wrodzy kosmici, tylko ludzie całkiem podobni do nas, kiedy na dole zabrzęczał telefon. Usłyszałam głos Marka. Gadał chyba całą wieczność, więc nie mogłam zadzwonić do Shazzer, i w końcu, myśląc, że to cholerny egoista, zeszłam do kuchni.
- Do ciebie - powiedział, podając mi słuchawkę. - Złapali go.
Poczułam się tak, jakby ktoś uderzył mnie w żołądek. Mark wziął mnie za rękę, a ja drżącą dłonią sięgnęłam po słuchawkę.
- Bridget, tu inspektor Kirby. Mamy podejrzanego o wysłanie tego naboju. Wyniki testu DNA zgadzają się z wynikami próbek pobranych ze znaczków i filiżanek.
- Kto to? - wyszeptałam.
- Czy nazwisko Gary Wilshaw coś pani mówi?
Gary. O mój Boże.
- To mój budowlaniec.
Okazało się, że Gary był poszukiwany za kilka drobnych kradzieży, których dokonał w domach, gdzie robił remont, a dziś po południu został aresztowany i zdjęto mu odciski palców.
- Siedzi w naszym areszcie - powiedział inspektor Kirby.
- Jeszcze się nie przyznał, ale jestem całkiem pewien, że teraz ruszymy z tą sprawą z łącznikiem. Damy pani znać, kiedy może pani bezpiecznie wrócić do swojego mieszkania.
Północ.
We własnym mieszkaniu. O kurde. Inspektor Kirby zadzwonił jeszcze raz pół godziny później i powiedział, że Gary ze łzami do wszystkiego się przyznał i że mogę wracać do siebie, o nic się nie martwić i pamiętać, że w sypialni mam guzik alarmowy. Dokończyliśmy kurczaka, potem poszliśmy do mnie, rozpaliliśmy ogień w kominku i obejrzeliśmy Przyjaciół, a potem Mark postanowił wziąć kąpiel. Kiedy był w łazience, rozległ się dzwonek do drzwi.
- Słucham?
- Bridget, tu Daniel.
- Yhm.
- Wpuścisz mnie? To ważne.
- Poczekaj, zaraz do ciebie zejdę - powiedziałam, zerkając w stronę łazienki. Pomyślałam, że lepiej załatwić sprawę z Danielem, ale nie chciałam ryzykować rozzłoszczenia Marka. W chwili, gdy otworzyłam drzwi wejściowe, wiedziałam, że źle zrobiłam. Daniel był pijany.
- Nasłałaś na mnie policję, tak? - wybełkotał. Zaczęłam się wycofywać tyłem, on zaś nie spuszczał ze mnie wzroku, jak grzechotnik.
- Byłaś naga pod tym płaszczem. Ty... Nagle na schodach rozległo się dudnienie kroków. Daniel podniósł głowę i - b a m! - Mark Darcy walnął go w twarz, Daniel upadł na drzwi, z nosa leciała mu krew. Mark się przestraszył.
- Przepraszam - powiedział. - Yyy... - Daniel zaczął się gramolić z podłogi, więc Mark podbiegł do niego i pomógł mu wstać. - Przepraszam za to - powtórzył grzecznie. - Nic ci nie jest? Czy mogę ci...?
Oszołomiony Daniel potarł nos.
- To ja już spadam- wymamrotał urażony.
- Tak - powiedział Mark. - Chyba tak będzie najlepiej. Zostaw ją w spokoju. Albo... yyy... będę zmuszony, wiesz, zrobić to znowu.
- No. Dobra - przytaknął posłusznie Daniel. Kiedy już wróciliśmy do mieszkania i zaryglowaliśmy drzwi, na progu sypialni ogarnął nas dziki szał. Zdumiałam się, kiedy znowu rozległ się dzwonek do drzwi.
- Ja pójdę - powiedział Mark z męską odpowiedzialnością, owijając się ręcznikiem. - To pewnie znowu Cleaver. Zostań tu. Trzy minuty później usłyszałam tupot na zewnątrz i drzwi sypialni otworzyły się z hukiem.
Krzyk zamarł mi w gardle, kiedy do sypialni wetknął głowę inspektor Kirby. Naciągnęłam koc aż pod brodę i, czerwona jak burak ze wstydu, podążyłam za jego wzrokiem śladem ubrań i bielizny wiodących do łóżka. Zamknął drzwi za sobą.
- Już nic pani nie grozi - powiedział spokojnym, kojącym głosem, jakbym zamierzała skoczyć z dachu wieżowca. - Jest pani bezpieczna. Moi ludzie go złapali.
- Kogo - Daniela?
- Nie, Marka Darcy’ego.
- Dlaczego? - spytałam kompletnie skołowana. Zerknął z powrotem na drzwi.
- Panno Jones, przycisnęła pani guzik alarmowy.
- Kiedy?
- Jakieś pięć minut temu. Dostaliśmy powtarzający się, coraz bardziej gorączkowy sygnał. Podniosłam głowę i spojrzałam na miejsce na kolumience łóżka, gdzie powinien się znajdować guzik alarmowy. Nie było go tam. Zbaraniała, zaczęłam grzebać w pościeli i w końcu wydobyłam pomarańczowe urządzenie. Inspektor Kirby przeniósł wzrok z guzika na mnie, a potem na ubrania walające się po podłodze i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jasne, jasne, rozumiem. - Otworzył drzwi. - Może pan wrócić, panie Darcy, jeśli ma pan jeszcze... yyy... siłę.
Inspektor Kirby wielce eufemistycznie wyjaśnił całą sytuację policjantom, którzy również zaczęli się głupio szczerzyć.
- OK. Spadamy. Miłej zabawy - powiedział inspektor Kirby, kiedy policjanci z powrotem potoczyli się na dół. - Och, jeszcze coś. Pierwotny podejrzany, pan Cleaver... - Nie wiedziałam, że Daniel był pierwotnym podejrzanym! - Cóż. Parę razy próbowaliśmy go przesłuchać, on jednak stawiał wściekły opór. Może warto wyjaśnić sobie z nim parę rzeczy.
- Och, dzięki - odparł sarkastycznie Mark, próbując zachować godność pomimo faktu, że ręcznik mu opadał. - Dzięki, że mówi nam pan to teraz.
Wyprowadził inspektora Kirby’ego i usłyszałam, jak wyjaśnia mu tę bijatykę, a potem usłyszałam jeszcze, jak inspektor prosi, żeby go informować o wszystkich problemach i o tym, czy zamierzamy wnosić skargę przeciwko Gary’emu. Kiedy Mark wrócił, szlochałam. Łzy nagle same popłynęły mi z oczu, a kiedy raz zaczęłam płakać, z jakiegoś powodu nie mogłam przestać.
- Już dobrze - powiedział Mark, tuląc mnie mocno i głaszcząc po głowie. - Już po wszystkim. Już dobrze. Wszystko będzie dobrze.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Autor Wiadomość
MartorRodon
Administrator
Administrator



Dołączył: 19 Lip 2007
Posty: 191
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: Gdańsk


PostWysłany: Wto 17:41, 28 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ CZTERNASTY
NA DOBRE CZY NA ZŁE?
6 grudnia, sobota 17.15.
Hotel Ciaridge. Aaa! Aaa! AAAAAA! Ślub jest za czterdzieści pięć minut, a ja przed chwilą wylałam sobie na sukienkę lakier do paznokci Rouge Noir. Co ja robię? Śluby to wymyślna tortura. Umęczeni goście (chociaż oczywiście nie w tej skali co klienci Amnesty Intemational) wystrojeni w dziwaczne ubrania, których w innej sytuacji nigdy by nie nałożyli, np. białe rajstopy, są zmuszeni wstać niemal w środku nocy w sobotni poranek, ganiają po całym domu, krzycząc: „Kurwa, kurwa, kurwa!”, usiłując znaleźć stary posrebrzany papier do pakowania, pakują dziwaczne niepotrzebne prezenty, na przykład maszynki do robienia lodów albo formy do pieczenia chleba (skazane na nie kończący się recycling wśród Szczęśliwych Małżeństw, bo komu by się chciało po powrocie do domu wieczorem przez godzinę przesypywać składniki do ogromnej plastikowej maszyny, by rano w drodze do pracy skonsumować cały olbrzymi bochenek chleba, zamiast kupić sobie czekoladowego croissanta i cappuccino?), a potem jadą 400 mil, jedząc żelki o smaku wina zakupione na stacji benzynowej, wymiotują w samochodzie i nie mogą znaleźć kościoła? Jak ja teraz wyglądam?! Dlaczego właśnie ja? Boże! Dlaczego? Zupełnie jakbym dostała okres, który z jakichś dziwnych powodów zostawił ślad z przodu sukienki.
17.20.
Dzięki Bogu. Właśnie weszła Shazzer i razem zdecydowałyśmy, że najlepiej po prostu wyciąć tę plamę, bo materiał jest tak sztywny, lśniący i sterczący, że lakier nie przesiąkł do podszewki, która jest w tym samym kolorze, co wierzch, a poza tym mogę dziurę zasłonić wiązanką. Tak, tak chyba będzie dobrze. Nikt nie zauważy. Może nawet pomyślą, że taki jest krój. Jakby sukienka była zrobiona z jednego wielkiego kawałka koronki. Dobrze. Spokojna i opanowana. Równowaga wewnętrzna. Obecność dziury w sukience nie może wpłynąć na całość. Na szczęście. Na pewno wszystko się uda. Wczoraj wieczorem Shaz nieźle dała sobie w szyję. Mam nadzieję, że dzisiaj jakoś sobie poradzi. Później. Kurczę blade! Spóźniłam się do kościoła tylko dwadzieścia minut i od razu zaczęłam się rozglądać za Markiem. Po samym wyglądzie jego potylicy domyśliłam się, że jest spięty. W tej chwili zaczęły grać organy i Mark odwrócił się, zobaczył mnie i, niestety, zrobił taką minę, jakby miał wybuchnąć śmiechem. Nie mogłam mieć o to pretensji, bo wyglądałam nie jak sofa, tylko jak olbrzymia purchawka. Statecznie i z precyzją ruszyłyśmy nawą główną. Boże, Shaz wyglądała kiepsko. Miała na twarzy wyraz wielkiego skupienia, by nikt nie zauważył, że dręczy ją gigantyczny kac. Szłyśmy chyba całą wieczność przy dźwiękach: Idzie panna młoda Szeroka jak kłoda Cała się kolebie jak w misce woda. Dlaczego, och, dlaczego?
- Bridget. Twoja stopa - syknęła Shaz.
Spojrzałam w dół. Do mojego satynowego buta na słupku przyczepił się liliowy stanik Shazzer model Agent Provocateur. W pierwszej chwili chciałam go strącić, ale wtedy stanik przez całą ceremonię znacząco leżałby w nawie. Spróbowałam więc, bezowocnie zresztą, wsunąć go pod sukienkę, wykonując przy tym kilka niezdarnych podskoków, które i tak nic nie dały. Odetchnęłam z wielką ulgą, gdy wreszcie znalazłam się przed ołtarzem i w trakcie śpiewania pieśni mogłam podnieść stanik i wetknąć go za bukiet. Podły Richard wyglądał wspaniale, był bardzo pewny siebie. Miał na sobie zwykły garnitur, co było fajne, bo nie wystroił się w jakiś idiotyczny frak jak jeden ze statystów z filmu Oliver, śpiewający „Kto kupi ten cudny poranek?” i wykonujący kankana. Niestety, Jude popełniła - były pierwsze tego oznaki - zasadniczy błąd, wpuszczając na uroczystość malutkie dzieci. Gdy tylko zaczęła się ceremonia zaślubin, z tyłu kościoła zaczęło płakać jakieś niemowlę. Darło się na całe gardło, robiło przerwę na nabranie powietrza, po czym następowała chwila ciszy jak przed pojawieniem się gromu po błyskawicy i znowu rozlegał się potworny, pierwotny wrzask. Niewiarygodne są te nowoczesne matki z klasy średniej. Kiedy się obejrzałam, zobaczyłam, że matka podrzuca swoje dziecko, przewracając oczami, jakby chciała powiedzieć: „Matko święta!” Najwyraźniej nie przyszło jej do głowy, że byłoby miło z jej strony, gdyby wyniosła dzieciaka z kościoła - tak by zgromadzeni usłyszeli, jak Jude i Podły Richard przysięgają na całą wieczność połączyć swe dusze. Moją uwagę zwróciły długie, lśniące włosy z tyłu: Rebecca. Miała na sobie nieskazitelną szarą garsonkę i wykręcała głowę w stronę Marka. Obok niej siedział ponury Giles Benwick z prezentem na kolanach, obwiązanym kokardą.
- Richardzie Wilfredzie Albercie Paulu... - powiedział dźwięcznym głosem pastor. Nie miałam pojęcia, że Podły Richard ma tyle podłych imion. Co jego rodzicom strzeliło do głowy? - Czy ślubujesz jej miłość, wierność?.. - Mmmm. Uwielbiam śluby. Miód na serce. -...i uczciwość małżeńską i czy zostaniesz z nią... - Bah. Nawą potoczyła się piłka i wpadła z tyłu na Jude. -…na dobre i na złe... - Dwóch chłopaczków w, przysięgam, butach do stepowania, wyrwało się z ławki i rzuciło za piłką. - .. .dopóki śmierć was nie rozłączy? Rozległ się jakiś stłumiony hałas, po czym chłopcy wdali się w prowadzoną coraz głośniejszym szeptem rozmowę, a niemowlę znowu się rozdarło. W tym jazgocie ledwo dosłyszałam głos Podłego Richarda: „Tak”, chociaż może było to: „Jak?”, ale jednak oboje uśmiechali się do siebie jak dwa głupki.
- Judith Caroline Jonquil... - Jak to się stało, że ja mam tylko dwa imiona? Czy wszyscy poza mną mają po swoim imieniu długaśną listę tych bzdetów? - Czy bierzesz Richarda Wilfreda Alberta Paula... - Kątem lewego oka niewyraźnie dostrzegłam, że modlitewnik Sharon zaczyna odpływać z mojego pola widzenia. Obejrzałam się przerażona i dokładnie w tej chwili Simon, w smokingu ze wszystkimi akcesoriami, wystrzelił do przodu. Nogi zaczęły się uginać pod Shazzer jakby w dygnięciu wykonywanym w zwolnionym tempie i opadła bezwładnie prosto w objęcia Simona.
- Czy ślubujesz mu miłość, wierność... Simon wlókł teraz Shazzer w stronę zakrystii. Jej stopy, wystające spod liliowej purchawki, ciągnęły się po podłodze, jak u trupa.
- ...posłuszeństwo... Być posłuszną Podłemu Richardowi? Przez moment zastanawiałam się, czy nie pójść za Shazzer do zakrystii, żeby sprawdzić, czy nic jej nie jest, ale co by sobie Jude pomyślała, gdybym w jej godzinie potrzeby obróciła się na pięcie i zwiała?
- .. .dopóki śmierć was nie rozłączy? Rozległa się seria stuków, gdy Simon usiłował wtaszczyć Shazzer do zakrystii.
- Tak. Drzwi zakrystii zatrzasnęły się za nimi z hukiem.
- Od tej pory jesteście...
Dwóch chłopaczków wyszło z przednich rzędów i rozsiadło się w nawie głównej. Boże, niemowlę darło się już teraz wniebogłosy. Pastor urwał i odchrząknął. Odwróciłam się i zobaczyłam, że chłopaczki rzucają piłką o ławy. Pochwyciłam wzrok Marka. Nagle odłożył modlitewnik, wyszedł z ławki, wziął po jednym chłopaczku pod każdą pachę i wymaszerował z kościoła.
- Od tej pory jesteście mężem i żoną.
Wszyscy zaczęli wiwatować, a Jude i Richard uśmiechnęli się radośnie. Zanim wpisaliśmy się do księgi parafialnej, wśród pięciolatków rozpoczęła się iście szampańska zabawa. Przed ołtarzem właściwie odbywał się kinderbal. Poszliśmy nawą główną za wściekłą Magdą niosącą Constance, która się darła: „Mamusia da klapsia, da klapsia, da klapsia”. Kiedy wyszliśmy na marznący deszcz i wiatr, podsłuchałam, jak matka chłopaczków futbolistów mówi arogancko do ogłupiałego Marka:
- Ależ to uroczo, kiedy dzieci na ślubie zachowują się naturalnie. Przecież na tym właśnie polegają śluby, prawda?
- Trudno mi powiedzieć - odparł wesoło Mark. - Nie słyszałem, cholera, ani słowa.
Po powrocie do Ciaridge odkryłam, że rodzice Jude doszczętnie się spłukali - sala balowa była przystrojona serpentynami oraz miedzianymi piramidami z owoców i cherubinkami wielkości osła. Po wejściu wszędzie słychać było tylko:
- Dwieście pięćdziesiąt baniek.
- No co ty? Musiało kosztować przynajmniej trzysta tysięcy funtów.
- Żartujesz? W Ciaridge? Pół miliona.
Kątem oka dostrzegłam Rebeccę rozglądającą się gorączkowo po sali z przyklejonym uśmiechem jak zabawka na patyku. Giles nerwowo szedł za nią, z ręką w pobliżu jej talii. Ojciec Jude, sir Raiph Russell, rycząc: „Nic się nie martwcie, jestem obrzydliwie bogatym odnoszącym sukcesy biznesmenem”, ściskał dłoń Sharon ustawionej w kolejce.
- Aaa, Sarah! - wrzasnął. - Lepiej się czujesz?
- Sharon - radośnie poprawiła go Jude.
- O tak, dziękuję - powiedziała Shaz, delikatnie przykładając rękę do gardła. - To przez ten upał...
Nieomal parsknęłam śmiechem, przypominając sobie, że było tak cholernie zimno, że wszyscy nałożyli ciepłą bieliznę.
- Jesteś pewna, że to nie twój gorset za ciasno się opiął na Chardonnay, Shaz? - spytał Mark, na co ona ze śmiechem dźgnęła go palcem. Matka Jude uśmiechała się lodowato. Wyglądała chudo jak patyk w jakiejś koszmarnej inkrustowanej kreacji od Escady z dziwacznymi płetwami sterczącymi wokół bioder, które to płetwy prawdopodobnie miały stworzyć wrażenie, że te biodra w ogóle istnieją. (O, radosna podstępności, do jakiej niekiedy musimy się uciekać!)
- Giles, kochanie, nie wkładaj portfela do kieszeni w spodniach, bo wyglądasz, jakbyś miał grube uda - warknęła Rebecca.
- Wpadasz we współuzależnienie, kochanie - odparł Giles, otaczając ręką jej talię.
- Nieprawda! - powiedziała Rebecca, szorstko odepchnęła jego rękę, po czym znowu przykleiła sobie uśmiech na twarz. - Mark! - zawołała. Spojrzała na niego tak, jakby myślała, że tłum się rozstąpił, czas stanął w miejscu, a orkiestra Glena Millera zaczęła grać It Had to be You.
- O, cześć - rzucił od niechcenia Mark. - Giles, stary! Nigdy bym nie pomyślał, że cię zobaczę w kamizelce!
- Cześć, Bridget - powiedział Giles, cmokając mnie głośno. - Śliczna sukienka.
- Gdyby nie ta dziura - dodała Rebecca. Z irytacją odwróciłam wzrok i wypatrzyłam Magdę, która stała pod ścianą i z umęczoną miną obsesyjnie odgarniała z twarzy nie istniejący kosmyk włosów.
- To taki krój - wyjaśnił Mark, uśmiechając się z dumą. - Jurdyjski symbol płodności.
- Przepraszam na chwilę - powiedziałam, po czym wyciągnęłam się i szepnęłam Markowi na ucho: - Z Magdą coś się dzieje.
Magda była tak zdenerwowana, że ledwo mogła mówić.
- Przestań, kochanie, przestań - uspokajała niewyraźnie Constance, która usiłowała wepchnąć czekoladowego lizaka do kieszeni swej pistacjowej sukienki.
- Co się dzieje?
- Ta... ta... jędza, która w zeszłym roku miała romans z Jeremym. Jest tutaj! Jak on, kurwa, śmie z nią rozmawiać...
- Hej, Constance? Podobał ci się ślub? - To był Mark, który przyniósł Magdzie kieliszek szampana.
- Co? - spytała Constance, spoglądając na Marka okrągłymi oczami.
- Ślub? W kościele?
- Psięcie?
- Tak - odparł ze śmiechem. - Przyjęcie w kościele.
- Mamusia mnie wyniosła - powiedziała, patrząc na niego jak na idiotę.
- Pieprzona dziwka! - powiedziała Magda.
- Miało być psięcie - powiedziała ponuro Constance.
- Możesz ją stąd zabrać? - szepnęłam do Marka.
- Chodź, Constance, poszukamy piłki.
Ku memu zdziwieniu Constance wzięła go za rękę i radośnie za nim podreptała.
- Pieprzona dziwka. Zabiję ją, zabiję...
Podążyłam za wzrokiem Magdy do miejsca, gdzie jakaś młoda dziewczyna, ubrana cała na różowo, prowadziła ożywioną rozmowę z Jude. To była ta sama dziewczyna, którą widziałam z Jeremym w zeszłym roku w restauracji w Portobello, a potem którejś nocy koło The Ivy, jak wsiadała do taksówki.
- Po co ją Jude zapraszała? - wściekała się Magda.
- A skąd miała wiedzieć, że to ona? - odparłam, obserwując je. - Może pracują razem czy coś.
- Śluby! I ślubujesz jej wierność! O Boże, Bridge. - Magda się rozpłakała i zaczęła szukać chusteczki. - Przepraszam. Zobaczyłam, że Shaz dostrzegła sytuację kryzysową i ruszyła w naszą stronę.
- No, dziewczyny, łapcie! - Nieświadoma niczego Jude, otoczona przez zachwycone znajome jej rodziców, szykowała się do rzucenia wiązanki ślubnej. Głośno zaczęła się przedzierać w naszą stronę. - Szykuj się, Bridget.
Zobaczyłam, że bukiet jak w zwolnionym tempie leci wprost na mnie, prawie go złapałam, rzuciłam okiem na zalaną łzami twarz Magdy i cisnęłam go Shazzer, która puściła go na podłogę.
- Panie i panowie. - Kamerdyner w pumpach walnął młotkiem w kształcie cherubinka w kwiecisty pulpit z brązu. - Proszę o ciszę i powstanie. Zapraszamy gości weselnych do głównego stołu.
Kurwa! Główny stół! Gdzie moja wiązanka? Schyliłam się, podniosłam spod stóp Shazzer wiązankę Jude i z wesołym przyklejonym uśmiechem zasłoniłam nią dziurę na sukience.
- Kiedy przeprowadziliśmy się do Great Missenden, wybitny talent Jude w stylu wolnym i motylkowym... O piątej sir Raiph mówił już od dwudziestu pięciu minut.
- ... stał się oczywisty nie tylko dla nas, jej zaprzysięgłych, stronniczych - podniósł wzrok na dźwięk słabej falki udawanego śmiechu - rodziców, ale i dla całego regionu South Buckinghamshire. Był to rok, w którym nie tylko zajęła pierwsze miejsce w stylu motylkowym i wolnym w trzech kolejnych zawodach w South Buckinghamshire Ligi Delfinów poniżej dwunastego roku życia, ale również zaledwie trzy tygodnie przed egzaminami na zakończenie pierwszego roku zdobyła Złoty Medal w Survivalu Indywidualnym...!
- Co się dzieje z tobą i Simonem? - syknęłam do Shaz.
- Nic - odsyknęła, patrząc wprost przed siebie na zgromadzonych.
- ... w tym samym pełnym pracy roku Judith dostała wyróżnienie w egzaminach drugiego stopnia z gry na klarnecie - co było wczesną wskazówką do tego, iż w przyszłości miała zostać „Famma Universale”...
- Ale w kościele musiał cię obserwować, inaczej nie podbiegłby na czas, żeby cię złapać.
- Wiem, ale w zakrystii zwymiotowałam mu na dłoń.
- ...zapalona i utalentowana pływaczka, zastępczyni przewodniczącej klasy - chociaż szczerze mówiąc, jak mi to w sekrecie wyznała pani dyrektor, wybór ten okazał się błędem, gdyż Karen Jenkins w roli przewodniczącej nie wykazała się... no, nieważne... Dzisiaj powinniśmy świętować, a nie robić sobie wymówki, a wiem, że, eee, ojciec Karen jest z nami... Pochwyciłam wzrok Marka i pomyślałam, że lada chwila wybuchnie. Jude była wzorem dystansu, uśmiechała się promiennie do wszystkich, głaskała Podłego Richarda po kolanie, co i rusz cmokała go w policzek, jakby wcale nie było całej tej koszmarnej szopki, a ona sama kiedyś nie rzucała się, kompletnie narąbana, na podłogę w moim mieszkaniu, skandując: „Pieprzony związkofob. Podły z nazwiska. Podły z natury, jess jeszsze wino?”
- Druga klamecistka w szkolnej orkiestrze, zapalona akrobatka, Judith była i jest nadal klejnotem droższym od rubinów... Wiedziałam, do czego to prowadzi. Niestety doprowadziło dopiero po kolejnych trzydziestu pięciu minutach opowieści o roku przerwy Jude, jej triumfie w Cambridge i locie jak meteoryt przez korytarze świata finansów.
- .. .i wreszcie pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że, eee... Wszyscy wstrzymali oddech, a sir Raiph spuścił wzrok na swoje notatki i gapił się na nie ponad wszelką miarę, ponad wszelki rozsądek, ponad wszelkie dobre obyczaje i angielskie formy towarzyskie - zbyt długo.
- Richard - powiedział wreszcie - jest niezwykle wdzięczny za ten bezcenny klejnot, którym dzisiaj został tak szczodrze obdarowany.
Richard, dość rozsądnie, przewrócił oczami, a wszyscy goście z wielką ulgą zaczęli bić brawo. Sir Raiph najwyraźniej miał zamiar odczytać kolejne czterdzieści stron, lecz miłosiernie odstąpił od tego zamiaru, gdy oklaski nie ustawały. Wówczas Podły Richard wygłosił krótką i całkiem miłą mowę, po czym odczytał kilka telegramów, które były nudne jak flaki z olejem - poza tym od Toma z San Francisco, który brzmiał, niestety, następująco: „GRATULACJE! NIECH BĘDZIE PIERWSZĄ Z WIELU”. Następnie wstała Jude. Wypowiedziała parę bardzo miłych słów podziękowania, a potem - hurra! - zaczęła czytać tekst, który we trójkę z Shaz napisałyśmy zeszłej nocy. Oto, co powiedziała. Co następuje. Hurra!
- Dzisiaj żegnam się ze swoim statusem kobiety samotnej. Ale chociaż teraz jestem mężatką, obiecuję nie być Szczęśliwą Mężatką. Przyrzekam, że nie będę torturować samotnych, pytając ich, dlaczego jeszcze nie wyszli za mąż, czy mówiąc: „Jak tam twoje życie uczuciowe?” Będę natomiast zawsze szanować ich życie prywatne, gdyż jest ono sprawą równie osobistą jak to, czy nadal uprawiam seks z mężem.
- Przyrzekam, że będzie nadal uprawiać seks z mężem - powiedział Podły Richard i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Przyrzekam nigdy nie twierdzić, że samotność jest błędem, ani że jeżeli ktoś jest samotny, to znaczy, że coś z nim jest nie w porządku. Gdyż, jak wszyscy wiemy, samotność we współczesnym świecie jest stanem normalnym, wszyscy w różnych okresach w swoim życiu bywamy samotni i stan ten jest równie wartościowy jak święty stan małżeński. Rozległy się szmery pełne uznania. (Tak mi się przynajmniej wydaje).
- Przyrzekam również, że będę utrzymywać kontakt z moimi przyjaciółkami, Bridget i Sharon, które są żywym dowodem na to, że Miejska Rodzina Samotnych jest równie silnym oparciem, jak każda rodzina stworzona z osób, które łączą więzy krwi. Uśmiechnęłam się z zakłopotaniem, gdy Shazzer pod stołem dźgnęła moją stopę czubkiem buta. Jude obejrzała się na nas i uniosła kieliszek.
- A teraz chciałabym wznieść toast za Britget i Shazzer - najlepsze przyjaciółki na świecie. (To ja napisałam ten kawałek).
- Panie i panowie... druhny. Rozległy się głośne oklaski. Kocham Jude, kocham Shaz - pomyślałam, kiedy wszyscy wstali.
- Druhny! - mówili wszyscy. Cudownie było znaleźć się w centrum uwagi. Zobaczyłam, że Simon uśmiecha się promiennie do Shaz, a kiedy spojrzałam na Marka, i on się uśmiechał. Resztę pamiętam jak przez mgłę, ale przypominam sobie, że widziałam, jak Magda i Jeremy śmieją się razem w kącie. Potem ją złapałam.
- Co się dzieje?
Okazało się, że ta zdzira pracuje w firmie Jude. Jude powiedziała Magdzie, że o ile jej wiadomo, to ta dziewczyna miała dziki romans z mężczyzną, który nadal kocha swoją żonę. Mało się nie przewróciła, kiedy Magda jej powiedziała, że chodzi o Jeremy’ego, ale wszystkie zgodnie uznałyśmy, że nie powinnyśmy gnoić tej dziewczyny, bo tak naprawdę to Jeremy był emocjonalnym popaprańcem.
- Cholerny, stary dziad. No, przynajmniej dostał nauczkę. Nikt nie jest idealny, a ja naprawdę kocham tego starego gówniarza.
- Przypomnij sobie Jackie Onassis - powiedziałam z otuchą.
- No właśnie - zgodziła się Magda.
- Albo Hilary Clinton.
Popatrzyłyśmy po sobie niepewnie, po czym wybuchnęłyśmy śmiechem. Najlepsze było, kiedy poszłam do łazienki. Simon migdalił się z Shazzer i wsadził rękę pod jej sukienkę! Są takie związki, że od razu wiadomo: klik - to jest to, ideał, wyjdzie im, to sprawa długoterminowa - zwykle są to związki, w które wchodzi twój były facet, z którym miałaś nadzieję jeszcze się zejść, i jakaś obca dziewczyna. Wślizgnęłam się z powrotem na salę, zanim Sharon i Simon mnie zauważyli, i uśmiechnęłam się. Dobra, stara Shaz. Zasługuje na to - pomyślałam i nagle stanęłam jak wryta. Rebecca ucapiła Marka za klapy i namiętnie coś mu klarowała. Wskoczyłam za kolumnę i zaczęłam podsłuchiwać.
- Uważasz - mówiła - uważasz, że to w porządku, by dwoje ludzi, którzy powinni być razem, którzy idealnie pasują do siebie pod każdym względem - wykształcenia, poziomu, intelektualnie i fizycznie - żeby ich rozdzieliła ostrożność, duma... - Urwała, po czym dodała ponuro chrapliwym głosem: - ...wpływ innych i by wylądowali w związku z nieodpowiednimi partnerami? Uważasz tak?
- No, nie - wymruczał Mark. - Chociaż nie byłbym taki pewien, jeśli chodzi o twoją listę...
- Uważasz? Co? - Była chyba pijana.
- To się właśnie przydarzyło Bridget i mnie.
- Wiem! Wiem. Ona jest dla ciebie nieodpowiednia, kochanie, tak jak Giles jest nieodpowiedni dla mnie... Och, Mark. Związałam się z Gilesem tylko po to, żebyś zrozumiał, co do mnie czujesz. Może postąpiłam źle, ale... oni nie są na naszym poziomie!
- Yyy...
- Wiem, wiem. Czujesz się uwięziony. Ale to twoje życie! Nie możesz go przeżyć z kimś, kto myśli, że Rimbaud to postać, którą grał Sylvester Stallone, potrzebujesz stymulacji, potrzebujesz...
- Rebecco - powiedział cicho Mark. - Ja potrzebuję Bridget.
Na te słowa Rebecca wydała z siebie jakiś przerażający odgłos - coś pomiędzy pijanym jękiem a gniewnym rykiem. Z wrodzoną sobie delikatnością postanowiłam nie dopuścić do siebie płytkiego uczucia triumfu ani pychy, mało duchowej radości, że ta dwulicowa snobka na pajęczych nóżkach z Bogoffland wreszcie dostała za swoje, więc wycofałam się, z uciechą szczerząc zęby. Oparłam się o kolumnę przy parkiecie do tańca i patrzyłam, jak Magda i Jeremy z zamkniętymi oczami i przepełnieni spokojem tulą się do siebie, ich ciała poruszają się w tańcu z dziesięcioletnią praktyką, głowa Magdy spoczywa na ramieniu Jeremy’ ego, a jego dłoń leniwie wędruje po jej pupie. Coś jej szepnął, a ona roześmiała się, nie otwierając oczu. Poczułam czyjąś dłoń w talii. To był Mark, który też przyglądał się Magdzie i Jeremy’emu.
- Zatańczymy? - spytał.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Autor Wiadomość
MartorRodon
Administrator
Administrator



Dołączył: 19 Lip 2007
Posty: 191
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/6
Skąd: Gdańsk


PostWysłany: Wto 17:41, 28 Sie 2007    Temat postu:

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
GORĄCZKA PRZYGOTOWAŃ ŚWIĄTECZNYCH
15 grudnia, poniedziałek
58,5 kg (niestety, wygląda na to, że waga sama odnajduje swój poziom), wysłane świąteczne kartki O, zakupione prezenty O, postępy w łataniu dziury od chwili jej powstania: jeden świąteczny badylek.
18.30.
Wszystko pięknie. Zazwyczaj na tydzień przed Bożym Narodzeniem mam kaca i popadam w histerię, jestem wściekła na samą siebie za to, że nie uciekłam do chatki zaszytej głęboko w lesie, gdzie mogłabym sobie spokojnie siedzieć przy ogniu, zamiast budzić się w ogromnym, pulsującym, coraz bardziej rozhisteryzowanym mieście, którego mieszkańcy gryzą palce na myśl o terminach pracy / wysyłania kartek / kupowania prezentów i tłoczą się jak sardynki w puszce na doszczętnie zakorkowanych ulicach, ryczą jak niedźwiedzie na świeżo upieczonych taksówkarzy, usiłujących zlokalizować plac Soho za pomocą mapy centrum Addis Abeby, a potem jadą na przyjęcia, gdzie zastają tę samą grupę ludzi, których widzieli przez ostatnie trzy wieczory pod rząd, tylko że teraz trzy razy bardziej pijanych i skacowanych, i mają ochotę wrzasnąć: „SPIERDALAĆ WSZYSCY’.”, i wrócić do domu. Postawa taka jest jednocześnie negatywna i zła. W końcu znalazłam sposób na spokojne, czyste i dobre życie, prawie wcale nie palę i tylko raz odrobinkę się wstawiłam na weselu Jude. Nawet ten pijany facet na imprezie w piątek nie zachwiał mojej równowagi, kiedy nazwał mnie i Sharon „łatwymi dziwkami z mediów”. Poza tym dostałam dziś fantastyczną pocztę, w tym pocztówkę od mamy i taty z Kenii, gdzie piszą, że tata fantastycznie się bawi, jeżdżąc na motorze wodnym Wellingtona, a raz nawet tańczył limbo z Masajką, i że mają nadzieję, że Mark i ja w Boże Narodzenie nie będziemy się czuli zbyt samotni bez nich. Był jeszcze dopisek od taty: „Nie mamy żadnych bliźniaków, tylko jedno wielkie łoże, które ma prawie dwa metry szerokości i nieźle się sprawdza przy rikitikitak! Hakuna Matata”. Hurra! Wszyscy są szczęśliwi i spokojni. Na przykład dziś wieczorem zamierzam napisać kartki świąteczne nie z niechęcią, lecz z radością! - gdyż, jak piszą w książce Buddyzm. Dramat zamożnego mnicha, sekretem duchowego szczęścia jest mycie naczyń nie po, by naczynia były czyste, ale dla samego mycia naczyń. Dokładnie tak samo postąpię ze świątecznymi kartkami.
18.40.
Chociaż to trochę nudne - tak siedzieć cały wieczór przed Bożym Narodzeniem i pisać kartki świąteczne.
18.45.
Może zjem sobie jedną z czekoladowych ozdóbek na choinkę.
18.46.
Może też wypiję kieliszeczek świątecznego wina, żeby uczcić Boże Narodzenie.
18.50.
Mmm. Pyszne to wino. Może zapalę papieroska. Tylko jednego.
18.57.
Mmm. Cudowny papierosek. Samodyscyplina to nie wszystko. Weźmy na przykład takiego Poi Pota.
18.55.
Za chwileczkę, kiedy skończę wino, wezmę się do tych kartek. Może jeszcze raz przeczytam list.
Droga Bridget, jak już zapewne Pani wie, w ubiegłym roku przeprowadzaliśmy program monitorujący pracę zespołu i poziom kreatywności w Cinnamon Productions. Chcieliśmy Panią z radością powiadomić, że autorką 68 procent dodatku rozrywkowego „I wreszcie” do programu Sit Up Britain byłaś właśnie Pani. Gratulacje! Domyślamy się, że Pani podanie o zwolnienie złożone we wrześniu było spowodowane nieporozumieniami z producentem naczelnym Sit Up Britain, Richardem Finchem. Richard, jak z pewnością Pani wie, w październiku został usunięty ze swego stanowiska z „przyczyn osobistych „. Obecnie reorganizujemy zespół pracowników i chcielibyśmy zaprosić Panią do ponownego przyłączenia się do zespołu albo jako asystent producenta, albo w charakterze konsultanta, który dostarczałby nam pomysłów na zasadzie wolnego strzelca. Okres od chwili Pani odejścia z pracy uznamy za urlop płatny. Uważamy, że - po zastrzyku nowej pozytywnej energii - Sit Up, jako okręt flagowy Cinnamon Productions, ma przed sobą wielką przyszłość w dwudziestym pierwszym wieku. Mamy nadzieję, że stanie się Pani główną siłą twórczą w naszym nowym, zrewitalizowanym zespole. Jeśli zadzwoni Pani do mojej sekretarki, by umówić się na spotkanie, z radością omówię z Panią nowe warunki finansów e. Z poważaniem, Grani D. Pikę Dyrektor Cinnamon Productions
A widzicie?! A widzicie?! Poza tym Michael z „Independent” mówi, że mogę się brać do robienia następnego wywiadu, bo po wywiadzie z panem Darcym dostali całkiem sporo listów. Jak stwierdził, każdy materiał, po którym przychodzą listy, jest dobry, choćby nie wiadomo jak był kiepski. Tak więc mogę zacząć pracować jako wolny strzelec! Hurra! I już nigdy nie będę musiała się spóźniać. Chyba wychylę jednego, żeby to uczcić. Ojej, dzwonek do drzwi! Jejujeju. Przywieźli choinkę. A widzicie?! Święta mam pod kontrolą. Jutro przyjdzie Mark, a tu święta już w toku!
20.00.
Kiedy dostawcy wlekli się na górę, stękając i utyskując, ogarnęła mnie obawa, że może przesadziłam z wielkością tej choinki, zwłaszcza że przerażająco wypełniła sobą cały korytarz, po czym z trzaskiem wcisnęła się do środka, siekąc gałęziami jak Macduff dokonujący najazdu na zamek Dunsinane i pryskając na wszystkie strony grudkami ziemi.
- Ale, kurde, wielka. Gdzie ją postawić? - spytali dostawcy.
- Przy kominku - odparłam. Niestety, choinka nijak nie chciała się tam zmieścić, niektóre gałęzie wchodziły do ognia, inne kładły się na kanapie, a reszta zawalała środek pokoju, czubek zaś pod jakimś dziwnym kątem zgiął się pod sufitem.
- Moglibyście spróbować tutaj? - poprosiłam. - A tak w ogóle, to co to za zapach?
Stwierdzili, że to jakiś fiński wynalazek mający zapobiegać opadaniu igieł, zamiast się przyznać do oczywistego faktu, że choinka jest już nie pierwszej świeżości, po czym zaczęli wpychać drzewko między sypialnię a drzwi do łazienki, a wówczas gałęzie tak się rozpostarły, że zablokowały oba wejścia.
- Może na środku pokoju? - zaproponowałam z ogromną godnością. Chłopcy zachichotali i przenieśli choinkę na środek, ale wtedy już kompletnie mi ich zasłoniła.
- Tak będzie dobrze, dziękuję - powiedziałam wysokim, spiętym głosem i chłopcy wyszli, chichocząc przez całą drogę na dół.
20.05.
Hmm.
20.10.
Nie ma sprawy. Po prostu zdystansuję się wobec kwestii choinki i napiszę kartki. –
20.20.
Mmm. Pyszne wino nie jest złe. Pytanie brzmi, czy to ma jakieś znaczenie, jeżeli się nie wysyła świątecznych kartek? Z pewnością istnieją ludzie, którzy nigdy w życiu nie dostali ode mnie kartki na Boże Narodzenie. Czy to niegrzecznie? Zawsze mi się wydawało, że to nieco dziwne wysyłać kartki np. do Jude albo Shazzer, skoro widuję je co drugi dzień. Ale jak mam się spodziewać, że z kolei ja dostanę jakieś kartki? Oczywiście, wysyłanie kartek daje owoce dopiero w następnym roku, chyba że się je wysyła w pierwszym tygodniu grudnia, co jednak byłoby idiotycznym zachowaniem w stylu nudnych małżeństw. Hmm. Może powinnam sporządzić listę „za” i „przeciw”.
20.25.
Ale najpierw przerzucę świąteczny „Vogue”.
20.40.
Świat Bożego Narodzenia z „Vogue” zachwycił mnie, ale i podkopał moją pewność siebie. Zrozumiałam, że moja garderoba i pomysły na prezenty są rozpaczliwie staroświeckie, że powinnam jeździć na rowerze w śliskiej halce Dosy, z pierzyną narzuconą na plecy i szczeniaczkiem przewieszonym przez jedno ramię, pojawiać się na imprezach z małoletnią córką modelką, a przyjaciołom kupować w prezencie kaszmirowe futerały na butelki z gorącą wodą i pachnące woreczki, które się wkłada do bieliźniarki, a nie jakieś skorupy do serwisu albo srebrne flesze z Asprey, przy błysku których na zębach odbijają się lampki z choinki. Nie zamierzam się tym przejmować. To b. nieduchowe. Gdyby na południe od Slough wybuchł taki wulkan jak w Pompejach i wszyscy by się obrócili w kamień, siedząc na rowerach w szczeniaczkach, pierzynach i córkach, przyszłe pokolenia chybaby pękły ze śmiechu na widok tej duchowej pustki. Odrzucam też bezsensowne luksusowe prezenty, które świadczą bardziej o pozerstwie dającego niż o jego sympatii dla otrzymującego.
21.00.
Mnie samej przydałby się kaszmirowy futerał na butelkę z gorącą wodą.
21.15.
Lista prezentów gwiazdkowych: Mama - kaszmirowy futerał na butelkę z gorącą wodą. Tata - kaszmirowy futerał na butelkę z gorącą wodą. O Boże. Nie mogę już dłużej ignorować tego drapaka: śmierdzi i kojarzy się z wkładką do butów o zapachu sosny, którą ktoś nosił przez kilka miesięcy. Cholerna choinka. Teraz mogę przejść przez pokój, tylko jeżeli przeczołgam się pod drzewkiem jak dziki niedźwiedź. Chyba znowu sobie przeczytam kartkę od Gary’ego. Była super. Zwinięta na kształt naboju z napisem „Przepraszam!” Tekst w środku brzmiał następująco:
Droga Bridget, przepraszam za ten nabój. Nie wiem, co mnie naszło, ale ostatnio było u mnie krucho z forsą i do tego jeszcze miałem problemy przez ten incydent wędkarski. Bridget, łączyło nas coś wyjątkowego. To naprawdę było bardzo ważne. Zamierzałem dokończyć dobudówkę, kiedy przyszły pieniądze. Kiedy dostałem ten list od doradcy prawnego, tak się wystraszyłem, że straciłem panowanie nad sobą.
Dołączona była kopia „Biuletynu Wędkarskiego” otwartego na stronie 10. Naprzeciwko strony z nagłówkiem Świat karpi, pod którym widniał artykuł pod tytułem Przegląd katapult do wyrzucania przynęty, znajdowało się sześć zdjęć wędkarzy, z których każdy trzymał wielką, oślizgłą, szarą rybę. Wśród nich było też zdjęcie Gary’ego przekreślone za pomocą stempla z napisem „Zdyskwalifikowany”, a poniżej artykuł:
SKANDALICZNY WYBRYK Zwycięzca East Hendon, Gary Wilshaw, był trzykrotnie zawieszany podczas zawodów East Hendon po wędkarskim incydencie dotyczącym zamiany ryb. Wilsffaw, lat 37, z West Elm Driye, zajął pierwsze miejsce za szesnasto i pólkilowego karpia, którego rzekomo złowił na haczyk 4, piętnastofuntowy przypon karpiowy i czternastomilimetrową kulkę proteinową. Później, z dobrze poinformowanych źródeł, nadeszła informacja, że karp ten pochodził ze stawu hodowlanego w East Sheen i prawdopodobnie poprzedniej nocy został podczepiony na haczyk. Rzecznik prasowy East Hendon AA powiedział: „ Tego rodzaju praktyki okrywają hańbą cały świat wędkarstwa amatorskiego i nie będą tolerowane przez East Hendon AA”.
21.25.
Pewnie czuł się bezradny jak Daniel. Biedny Gary z tą swoją rybą. Upokorzony. On kocha ryby. Biedny Daniel. Mężczyźni w niebezpieczeństwie.
21.30.
Mmm. Pyszne to wino. Świętuję sobie w samotności i myślę o wszystkich tych pięknych ludziach, których spotkałam w tym roku, nawet o tych, którzy zrobili mi coś złego. Jestem jedną wielką miłością i miłosierdziem. Pielęgnowanie w sobie urazy cofa w rozwoju.
21.45.
Tera napisz te kartki.
23.20.
Zrbione. Idę do skszszynki.
23.30.
Spowrotem w domu. Cholem choinka. Wiem. Pójdę po noszy szki.
Północ.
Taa. Lepiej. Fff. Ssspać. Ups. Przwrćłam się.
16 grudnia, wtorek
62,5 kg, jedn. alkoholu 6, papierosy 45, kalorie 5732, czekoladowe ozdóbki na choinkę 132, wysłane kartki - o Boże, do diabła, Belzebuba i wszystkich jego podpoltergeistów.
8.30.
Trochę skołowana. Godzinę i siedem minut zajęło mi ubieranie się, a jeszcze nie jestem gotowa, bo znalazłam plamę na spódnicy.
8.45.
Zdjęłam tę spódnicę. Włożę szarą, ale gdzie ona jest, do jasnej nadspodziewanej? Oooj. Łeb mi pęka. Już nigdy w życiu nie wezmę kropli... O, może ta spódnica jest w salonie.
9.00.
Jestem w salonie, ale tu bajzel. Chyba zjem sobie tosta. Papierosy to straszna trucizna.
9.15.
Aaa! Zobaczyłam choinkę.
9.20.
Aaa! Aaa! Znalazłam kartkę świąteczną, której zapomniałam wysłać. Życzenia brzmiały następująco:
Wesołych świąt dla mojego najdroższego, najdroższego Kena. Tak bardzo Ci dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś w tym roku. Jesteś cudownym, cudownym człowiekiem, tak silnym, bystrym i łebskim z matematyki. Mieliśmy swoje wzloty i upadki, ale jeśli człowiek się chce rozwijać, nie można pielęgnować w sobie urazy. Jesteś mi bardzo bliski, zarówno na gruncie zawodowym, jak i osobistym. Całuję Cię naprawdę bardzo serdecznie, Bridget
Kto to jest ten Ken? Aaaa! To księgowy. Spotkałam się z nim tylko raz i pokłóciliśmy się, bo za późno wysłałam zeznanie podatkowe. O mój Boże. Muszę znaleźć tę listę. Aaaa! Poza Jude, Shazzer, Magdą, Tomem itd. na liście znajdują się: zastępca konsula Wielkiej Brytanii w Bangkoku ambasador Wielkiej Brytanii w Tajlandii Rt. Hon. sir Hugo Boynton admirał Darcy detektyw inspektor Kirby Colin Firth Richard Finch minister spraw zagranicznych Jed Michael z „Independent” Grant D. Pikę Tony Blair Kartki hulają po całym świecie, a ja nie wiem, co w nich powypisywałam.
17 grudnia, środa
Żadnej reakcji na moje kartki. Może te, które wysłałam, były w porządku, i tylko ta do Kena to był jakiś kretyński wyskok.
18 grudnia, czwartek
9.30. Właśnie wychodziłam, kiedy odezwał się telefon.
- Bridget, tu Gary.
- O, cześć! - zaszczebiotałam histerycznie. - Skąd dzwonisz?
- Z pudła. Dzięki za kartkę. Była taka miła. Strasznie miła. To dla mnie wiele znaczy.
- O, hahahahaha - zaśmiałam się nerwowo.
- To przyjdziesz dziś do mnie?
- Co?
- No wiesz... ta kartka...
- Taaak? - spytałam wysokim, spiętym głosem. - Nie bardzo pamiętam, co napisałam. Czy mógłbyś...?
- Przeczytam ci ją, dobrze? - powiedział nieśmiało, po czym zaczął czytać, potykając się na słowach.
Najdroższy Gary, wiem, że Twoja praca budowlańca bardzo różni się od mojej, ale bardzo ją szanuję, bo to prawdziwa sztuka. Własnoręcznie robisz różne rzeczy, codziennie musisz wstawać bardzo wcześnie i razem jako zespół - chociaż ta przybudówka nie jest jeszcze skończona - stworzyliśmy coś wspaniałego i pięknego. Dwoje całkowicie różnych ludzi i chociaż ta dziura wciąż jest w ścianie - od prawie ośmiu miesięcy! - to widzę, że nasz projekt się rozwija. Cudownie. Wiem, że jesteś w więzieniu, odsiadujesz wyrok, ale wkrótce to się skończy. Dziękuję za list w związku z tym nabojem i wędkarstwem i szczerze, z całego serca Ci wybaczam. Jesteś mi bardzo bliski, jako fachowiec oraz jako człowiek. I jeżeli ktoś w przyszłym roku zasługuje na radość i twórczy odlot - choćby w więzieniu - to tą osobą na pewno jesteś Ty. Całuję, Bridget
- Twórczy odlot - powiedział gardłowym głosem. Udało mi się go spławić, tłumacząc, że się spóźnię do pracy, ale... O Boże. Do kogo ja wysłałam te kartki?
19.00.
Po powrocie do domu. Trafiłam akurat na pierwszą naradę w biurze, która zresztą poszła całkiem nieźle - zwłaszcza że Straszny Harold za własne nudziarstwo został oddelegowany do sprawdzania faktów - dopóki Patchouli nie wrzasnęła, że dzwoni Richard Finch z klasztoru, nastawiła głośnik w aparacie i wszyscy musieli go wysłuchać.
- Witaj, zespole! - powiedział. - Dzwonię, żeby się z wami podzielić swoim świątecznym nastrojem, bo tylko na tyle mi pozwolono. Chciałbym wam coś przeczytać. - Odchrząknął. - „Bardzo, bardzo wesołych świąt, najdroższy Richardzie”. - Prawda, że to miłe? Parsknął śmiechem. - „Wiem, że nasz związek przeżywał wzloty i upadki, ale teraz jest Boże Narodzenie i zrozumiałam, że więź między nami jest bardzo silna - pełna wyzwań, żywa, szczera i prawdziwa. Jesteś fascynującym, fascynującym człowiekiem, pełnym energii i wewnętrznych sprzeczności. Teraz, w ten świąteczny czas, jesteś mi bardzo bliski - zarówno jako producent oraz jako człowiek. Całuję, Bridget”. Ojoj, to było coś... Aaa! Dzwonek do drzwi.
23.00.
To był Mark. Z bardzo dziwnym wyrazem twarzy. Wszedł do mieszkania i rozejrzał się z konsternacją.
- Co tak dziwnie pachnie? Co to, u diabła, jest?
Podążyłam za jego wzrokiem. Choinka w istocie nie wyglądała tak dobrze, jak to zapamiętałam. Odrąbałam jej czubek i próbowałam ją przyciąć w tradycyjny, trójkątny kształt, ale teraz, na środku pokoju, sterczał jakiś długi, a chudy drapak z tępymi brzegami jak bardzo tanie sztuczne drzewko z wyprzedaży.
- Była trochę... - zaczęłam tłumaczyć.
- Jaka? - spytał z mieszaniną rozbawienia i niedowierzania.
- Za duża - dokończyłam niezręcznie.
- Za duża, tak? Rozumiem. Dobra, mniejsza z tym. Mogę ci coś przeczytać? - I wyjął z kieszeni kartkę.
- OK. - Zgodziłam się z rezygnacją, opadając na kanapę. Mark odchrząknął.
- „Drogi, drogi Nigelu!” - zaczął. - Pamiętasz mojego kolegę, Nigela, prawda, Bridget? Główny wspólnik z kancelarii. Ten gruby, który nie jest Gilesem? - Znowu odchrząknął. - „Drogi, drogi Nigelu! Wiem, że spotkaliśmy się tylko raz u Rebeki, kiedy wyciągnąłeś ją z jeziora, ale teraz jest Boże Narodzenie i zrozumiałam, że poprzez to, iż jesteś najbliższym kolegą Marka, w jakiś dziwny sposób stałeś się bliski i mnie. Czuję...” - Mark urwał i rzucił mi znaczące spojrzenie. - „...że jesteś mi bardzo bliski. Jesteś wspaniałym człowiekiem: wysportowanym, atrakcyjnym...” - Przypominam, że mowa tu o Grubym Nigelu. - „...pełnym życia...” - Urwał i uniósł brwi. - „.. .błyskotliwym i twórczym, bo bycie prawnikiem to naprawdę bardzo twórcze zajęcie, zawsze będę pamiętała, jak lśniłeś...” - Tu już się śmiał. - „... błyszczałeś... lśniłeś cudnie w słońcu i w wodzie. Życzę wesołych świąt mojemu drogiemu, drogiemu Nigelowi. Bridget”. Usiadłam ciężko na kanapie.
- No, teraz wszyscy się dowiedzą, jak się narąbałaś. - Mark wyszczerzył zęby. - Przezabawne.
- Będę musiała wyjechać - oznajmiłam ze smutkiem. - Będę musiała na zawsze opuścić ten kraj.
- Ciekawe, że tak twierdzisz - powiedział, klękając przede mną i biorąc mnie za ręce. - Złożono mi ofertę wyjazdu na pięć miesięcy do LA. Do pracy nad sprawą meksykańskich Calabreras.
- Co? - Gorzej już być nie mogło.
- Nie rób takiej przerażonej miny. Chciałem cię spytać... Pojedziesz ze mną? Zaczęłam główkować. Pomyślałam o Jude i Shazzer, o Agnes B na Westboume Grove, o cappuccino w Coins i Oxford Street.
- Bridget? - spytał łagodnie. - Tam jest cieplutko i słonecznie i mają tam baseny.
- O - westchnęłam, strzelając oczami na boki.
- Będę po sobie zmywał - obiecał. Pomyślałam o nabojach i rybach, o przemytnikach narkotyków i Richardzie Finchu, o mojej mamie i dziurze w ścianie, i o kartkach świątecznych.
- Pozwolę ci palić w domu. Spojrzałam na niego. Był taki poważny, uroczysty i słodki, i pomyślałam, że pojechałabym za nim na koniec świata.
- Tak - odparłam szczęśliwa. - Bardzo chętnie tam pojadę.
19 grudnia, piątek
11.00.
Hurra! Jadę do Ameryki, by rozpocząć nowe życie, jak pionierzy. Wolny kraj. Zeszłej nocy świetnie się bawiłam. Znowu wyjęliśmy nożyczki i zabraliśmy się do artystycznego strzyżenia krzewów, przemieniając choinkę w malutki świąteczny cracker. Sporządziliśmy też listę i jutro wybieramy się na zakupy. Uwielbiam Boże Narodzenie. To celebracja fajnego życia, a nie perfekcjonizmu. Hurra! W Kalifornii będzie fantastycznie: słońce i miliony poradników - ale oczywiście będę unikać książek dotyczących chodzenia na randki - zen, sushi i zdrowa żywność, jak na przykład... Ojej, telefon!
- Bridget? Tu Mark. - Jego głos nie brzmiał zbyt wesoło.
- Nastąpiła pewna zmiana planów. Sprawa Calabreras została odłożona do czerwca. Ale dostałem inne zlecenie, które dość mi się spodobało i... eee... tak sobie pomyślałem...
- Tak? - spytałam podejrzliwie.
- Co byś powiedziała na...
- Na co?
- Na Tajlandię.
Chyba wypiję kieliszeczek wina i zapalę papierosa.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Wyświetl posty z ostatnich:   
Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Rodons family FORUM Strona Główna -> Fielding Helen Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2
Strona 2 z 2

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group.
Theme Designed By ArthurStyle
Regulamin